Adrspach, Błędne Skały, Szczeliniec i zdjęcia. Siedem (!) blondynek. Suczka Aiko. Dwa samochody. Wschód słońca w czeskim skalnym mieście Adrspach, hedonistyczny luncho-obiad w Kudowej-Zdrój. Błędne skały. Zachód słońca na Szczelińcu. Gorąca czekolada, tosty. Urbex, spacer w chmurach. Nakurwiająca ósemka.
Taki to mniej więcej był wyjazd. Ten wpis miał być podsumowaniem września, ale jak zaczęłam oglądać zdjęcia z naszego kobiecego wyjazdu w Góry Stołowe, to naszła mnie ochota aby go tu opisać. A przynajmniej pokazać.
Siedem blondynek i Pies
W styczniu były trzy blondynki, Karkonosze i śnieg. We wrześniu 7 blondynek, Góry Stołowe i Pies. Co będzie następne?
Nie jestem jedną z tych dziewczyn, które szczycą się, że zawsze miały więcej kolegów, bo baby są jakieś głupie. Takie gadanie to według mnie podkładanie sobie kolców pod nogi, jakbyśmy już i tak nie miały ich wystarczająco.
Doceniam bardzo mocno jakość i siłę kobiecych więzi i staram się otaczać kobietami, które żyją tak jak chcą, mają i rozwijają swoje pasje, nie boją się podejmować trudnych decyzji. Kobiety-żylety inaczej mówiąc. Ale nie da się ukryć, że KAŻDY, bez względu na płeć, potrzebuje czasem wsparcia. W 2017 dostałam cały ogrom wsparcia od bliskich mi kobiet i mam pełną świadomość, że wielu rzeczy nie udałoby mi się osiągnąć bez tego.
Dlatego jak pojawił się pomysł wyjazdu w góry stołowe ze znanymi już Elą (Morelą aka Słodzinką) i Pauliną (aka Słodzinką też i Dziewczyną z Namiotokurtką), oraz mniej znanymi Martyną (Dziewczyną z tatuażami, co dźwiga sztangi (love)), Alicją (Dziewczyną co maluje i ma psa Aiko), Kachą (Dziewczyną co pilotuje kierowców rajdowych i idzie w góry ubrana w chustę do tańca brzucha) i Gosią (aka Mariną Furdyną, dziewczyną co chce być żeglarzem), wiedziałam, że pojadę mimo, że nie znoszę wstawać przed 7 rano. A w planach była pobudka o 4, żeby skalne miasto zwiedzać przed tłumami turystów. I robić całą masę innych super rzeczy.
Najlepszy czas na zwiedzanie Adrspach? Przed bladym świtem!
I wcale nie chodziło o to, żeby nie płacić za wstęp.!
Chodziło jedynie o to, żeby w spokoju cieszyć oczy naturą i robić zdjęcia bez konieczności stemplowania później w Lightroomie dziesiątek kolorowo ubranych ludzi.
No i jeszcze o to, żeby mieć całe miejsce dla siebie.
I móc wchodzić gdzie nam się chce, a nie gdzie prowadzą ścieżki.
Do Adrspach weszłyśmy po 5 nad ranem. Między skałami oprócz nas – żywej duszy. Widziałyśmy i jezioro z pięknym porannym światłem (później, w świetle dnia straciło swój urok) i skałki wyglądające jak kochankowie (lub penis) i malutkie acz urocze wodospady. Chodziłyśmy po niezliczonych drewnianych schodkach, które nawet na mnie wymuszały koncentrację – chwila nieuwagi i można było zamiast w stopień wycelować nogą w dziurę. Przekonała się o tym Aiko. Ela z gracją gazeli weszła na słup aby „zrobić coś śmiesznego” zachęcona przez chyba Paulinę. :D. Paulina robiła miliony zdjęć (nic nowego), a głównym „złodziejem” całej uwagi była Aiko, bardzo mądra psina, której wieczorem wywąchałam sierść na głowie. (Uwielbiam zapach czystych psów <3).
Wyszłyśmy o 11, głodne ale zadowolone i na twarz dostałyśmy bilet za parkowanie do zapłacenia. Drogi.
Kudowa Zdrój i Błędne Skały
Nie da się być jednocześnie w czeskim skalnym mieście i polskich Błędnych Skałach o wschodzie. Niestety. Błędne Skały zwiedzałyśmy już w kosmicznym tłumie, co i tak nie przeszkodziło mi dostrzec jak tam jest zajebiście. Szkoda mi strasznie, że z Poznania, płaskiego jak stolnica, do pierwszych lepszych gór są co najmniej 4 godziny drogi. A pociągiem to w zasadzie 5. Podejrzewam, że mieszkając we Wrocławiu dużo częściej zapuszczałabym się w tamte okolice i na przykład, wchodziła sobie na taki Szczeliniec przed śniadaniem w niedzielę. Albo przynajmniej częściej bym takie coś planowała. :D
Szczeliniec, Piekiełko i tosty
Ostatnim przystankiem na naszej blondynkowo-górskiej trasie był Szczeliniec. O ile w Norwegii miałam wrażenie, że szlaki zakładają o wiele bardziej optymistyczną wersję niż rzeczywistość turystów, którzy nie są lokalsami, to w Polsce szlaki mierzone są dla osób, które idą w góry pierwszy raz prawdopodobnie w klapkach. Wejście schodami na Szczeliniec miało nam zająć 40 minut. Zajęło 15.
Ela, Gosia i ja zaczekinowałyśmy się w schronisku – nie bez przygód. Gosia dołączyła dosłownie last-minute do całej wyprawy i nie miała rezerwacji. Wszystkie brałyśmy nocowanie „na podłodze” w razie potrzeby za pewnik, a tu figa z makiem. Długo musiałyśmy się z obsługą nagadać, żeby się w końcu udało.
Poszłyśmy później wszystkie na skałki, które kolejny raz tego dnia mnie totalnie zachwyciły. Aż mi głupio, że nie wiedziałam, że takie cuda mamy w Polsce. Serce przyspieszyło mi tego wieczora trzy razy. Pierwszy, kiedy Alicja z nonszalancją chodziła po skale, która wisiała nad przepaścią. Mój lęk wysokości bywa momentami tak silny, że nawet patrząc na coś takiego pocą mi się ręce. Drugi raz, kiedy przechodziłyśmy w niemal całkowitych ciemnościach przez wąski przesmyk między skałami do miejsca uroczo nazwanego „Piekiełkiem”. Trzeci, kiedy wpadłyśmy do schroniska o 19:50, akurat żeby zamówić ciepły posiłek, a panowie z recepcji powiedzieli nam, że zamówień już nie przyjmują.
Oj, jak ja się wtedy naburmuszyłam. :P
Koniec końców udało się nam zamówić tosty, a w wyniku bałaganu jaki panował na Szczelińcu, dostałyśmy o 1 za dużo. A na koniec jeszcze gorącą czekoladę, najlepszą jaką piłam w życiu. Czyli wszystko poszło dobrze. :) Dziewczyny z Wrocławia musiały wracać, my zostałyśmy w schronisku. W niedzielę też czekały nas przygody!
Urbex i spacer w chmurach
Niedzielę rozpoczęłyśmy śniadaniem, kaweczką, oraz fajką w gęstej mgle (to Ela z Gosią, ja nie palę. nie na trzeźwo). Zejście ze Szczelińca zajęło nam jeszcze krócej niż wejście i wkrótce jechałyśmy wąskimi, górskimi drogami mijając kolejne wsie. Celem było zgarnięcie Tomasza z konferencji i pojechanie ponownie do Czech, tym razem żeby przejść się po platformie, która w dobrą pogodę służy do podziwiania widoków. Według mnie jednak, widoki raczej dupska nie urywają (sądząc po google images), za to możliwość pochodzenia w tak gęstej mgle, że nie widać nic ani w przód, a ni w dół jest raczej niepowtarzalna.
W międzyczasie zatrzymałyśmy się na widoczki i mały urbex (trzeba było wejść przez okno).
Później trzeba było się żegnać (z Gosią) i wrócić do Poznania (z Elą, Tomaszem, Bajmem i Stachursky’m). Po drodze mieliśmy jeden z piękniejszych zachodów słońca tej jesieni co trochę oderwało mi uwagę od nakurwiającej mnie przez cały weekend ósemki.