Zobaczyć zimę w Karkonoszach chodziło za mną jak cień od kilku miesięcy. Jak to jest, że niektóre wyjazdy są takie sobie, a inne, mimo iż krótkie, to zapadają na długo w pamięci i ledwo się powie „na razie”, to już się chce powtórkę? Olśniło mnie dopiero na dziewczyńskim wyjeździe z Elą i Pauliną w Karkonoszach – w kwestii dogrania, ten wyjazd był idealny.
Po co komu blog? Po ludzi!
Jedną z największych zalet prowadzenia bloga jest to, że można znaleźć i poznać ludzi, którzy mają z nami coś wspólnego. Wyjazd z Elą (niesmigielska.com) i Pauliną (obrazkiblondynki.pl) planowałyśmy już od jakiegoś czasu, bo ileż można się znać tylko z internetów? Z Elą znamy się już dwa (?) lata, a Pauliny blog śledzę regularnie od ponad roku.
Paulina miała spory udział w namówieniu mnie na solo trekking po Laugavegur dając mi przed wyjazdem milion praktycznych wskazówek, które przekonały mnie, że jednak dam sobie na tej Islandii radę. A Ela? Ela nie raz ratowała mi wyjazd pożyczaniem rzeczy na ostatnią chwilę. Na przykład TEN namiot, który potem przypadkiem rozłożyłam w islandzkim błotku.
Już w grudniu ustaliłyśmy, że to będzie ostatni weekend stycznia. Trzeba było tylko wybrać miejscówkę i tutaj z lekkim rumieńcem zawstydzenia przyznam się, że wyboru dokonałam głównie ja myśląc dość egoistycznie. A że pogoda dopisała i widoki były piękne, myślę że dobrze wyszło.
W Poznaniu prawie nigdy nie pada śnieg i miałam już taką obsesję, żeby zobaczyć DUŻO śniegu, że zaproponowałam dziewczynom wyjazd w Karkonosze. Niby nic wielkiego, a było przecudownie. Kolory, wschody i zachody słońca, chrupiący jak lody magnum śnieg pod nogami i obłędnie kolorowe niebo. Pogoda nam się zajebiście udała. I wszystko inne w sumie też.
Co się mówi nowo poznanej osobie? Koniecznie coś o kupie!
Nie wiem jak do tego doszło, serio.
Paulina dosiadała się do nas we Wrocławiu. Wyszłyśmy z Elą na korytarz, żeby się trochę łatwiej znaleźć. Jak tylko wyjrzałam z pociągu na peron, zobaczyłam rozwiany blond włos i czerwoną czapkę w tłumie innych pasażerów cisnących się do wejścia. Myśląc niewiele, nabrałam powietrza aż do przepony i ryknęłam ile sił w płucach „PAULINAAAA”.
Zadziałało.
Paulina przybiegła do naszego wejścia i nie było lodów do łamania. Sama nie wiem jak to jest, czasem trzeba tygodni znajomości i ten lód nadal jest, a z dziewczynami go jakoś nie było.
I to chyba dlatego chwilę później, już siedząc w przedziale rozmowa zeszła na kupę. Prawdopodobnie, sama go zaczęłam, ale może mnie pamięć mylić. Nie pamiętam już dokładnie jak, dlaczego, po co, ale temat został poruszony i niejako nadał ton całemu weekendowi. Czyli: na luzie.
Jak dojechać z Jeleniej Góry do Karpacza? Koniecznie z panem Ryszardem
Jak dostać się z Jeleniej Góry do Karpacza? Można busem za 6.5 zł, a można panem Ryszardem za 12 zł. Planowałyśmy jechać busem za 6.5, ale pan Ryszard z gracją zaproponował nam podwózkę ledwo wyszłyśmy z dworca w Jeleniej. Kilka porozumiewawczych spojrzeń: czy aby na pewno chcemy sobie tak dogodzić? Chciało nam się jeść, coraz bardziej, toteż do taksówki pana Ryszarda wsiadłyśmy i 40 minut później wysiadałyśmy już w Karpaczu. Niestety, pan Ryszard trochę nas nabił w butelkę. Obiecywał, że zawiesie nas TAM GDZIE CHCEMY, a zawiózł nas pod nie ten wyciąg co trzeba. Plusy? Trawers stoku narciarskiego pełnego narciarzy i miły spacerek przez ośnieżony las.
„Dziewczyny, zginiecie w tych górach” czyli przestrogi przed zimą w Karkonoszach
Jak już doszłyśmy do tego wyciągu co trzeba, na Kopę, padł na mnie blady strach. Dziewczyny uświadomiły mnie, że jest to wyciąg KRZESEŁKOWY, a nie gondolowy. I że plecak trzyma się na kolanach. Wchodzenie i schodzenie z wyciągu jakoś zawsze mnie stresuje, bo się boję, że nie zdążę. Teraz doszło mi jeszcze martwienie się, czy przypadkiem nie upuszczę czegoś. Pan ogarniający wyciąg, widząc jak się ładujemy na krzesełka z plecakami i panikę w moich oczach skwitował całą naszą eskapadę jednym zdaniem. „Dziewczyny, zginiecie w tych górach.” I co? Mylił się!
Jak tylko zeszłam z wyciągu i zobaczyłam ten OGROM śniegu, to moje serduszko zapiszczało z radości. Starałam się trochę powstrzymać, ale się nie dało. Jak zobaczyłam pierwszą puchatą zaspę śniegu, zdjęłam plecak i w tą zaspę po prostu wskoczyłam. Jak mi tego brakowało! Wytarzałam się tak, że śnieg miałam nawet pod kurtką.
Zjedzmy wszystko, diet break, cheat meal(s), cheat fries, cheat wafelki
W skrócie to było tak: ja jestem na redukcji i na co dzień bardzo zwracam uwagę na to, co jem. Bez przesadyzmu, ale jem czysto: praktycznie tylko nieprzetworzone produkty, zero słodyczy, dużo wody i tak dalej. Ela myślała, że skoro ja jestem na redukcji, to ona też się za bardzo na tym wyjeździe nie nażre, bo nie będzie jej wypadać. Ja byłam zmęczona dietą i stwierdziłam, że zrobię sobie małą, umiarkowaną przerwę. Wszystko pod kontrolą. Paulina zamówiła schabowego, mi pociekła ślinka i zamówiłam to samo Z FRYTKAMI (no, przecież frytki to warzywo, schab to białko, wszystko się zgadza….), Ela przestała się czaić i tak oto nażarłyśmy się we trzy.
A ten obiad, to był dopiero początek.
Dat feeling, kiedy jest o niebo lepiej, niż się spodziewałaś czyli zimowy zachód słońca na Śnieżce
Ja nawet nie sądziłam, że wejdziemy na Śnieżkę na zachód słońca, bo w planie był wschód. Po zjedzeniu obiadu miałyśmy jeszcze dużo czasu do zmroku i stwierdziłyśmy, że właściwie dlaczego nie? W połowie drogi na Śnieżkę niebo zrobiło się tak oszałamiająco różowe, że się w środku prawie popłakałam ze szczęścia. Karkonosze zimą są oszałamiająco piękne. O takich widokach marzyłam mniej więcej całą zimę i fajnie było w końcu dostać to, co chciałam i to w takich ilościach. Teraz tylko nie wiem, czy będzie mi się chciało jechać w góry latem, bo w porównaniu do zimowego krajobrazu wypadają mniej spektakularnie.
Chociaż z lękiem wysokości nie mam już takich problemów jak dawniej, to nadal niekomfortowo się czuję idąc w górach kiedy jest ślisko. Paulina szła swobodnie, Ela podobnie, a ja starałam się krążyć blisko łańcuchów. W pewnym momencie trzeba było przejść przez dosłownie metr, ale bez łańcuchów i po śliskim. Dodam, że to było śliskie według moich standardów. Ela przeszła po tym z gracją kozicy górskiej i widząc, że ja mam jakąś blokadę, powiedziała sakramentalne „po prostu chodź” czy coś w ten deseń. No i po prostu poszłam, nie zjechałam na dupie, a nawet się okazało, że moje buty mają jako taką przyczepność.
Kiedy masz pozować do zdjęcia i na głowę spada Ci czapa śniegu czyli zima w Karkonoszach
Tu się akurat nie będę rozpisywać. Na szczycie Śnieżki o zachodzie słońca było cudownie, pięknie, magicznie, nieziemsko, i tak dalej. Przy jednym z drewnianych budyneczków stała sobie ławeczka, cała oblodzona. Paulina wysłała mnie na tą ławeczkę coby zrobić zdjęcie. Ledwo usiadłam, z łoskotem spadła mi na głowę czapa śniegu. Nie że pare okruszków. Taka prawdziwa czapa robiąca łoskot. Co robiły wtedy dziewczyny? Śmiały się i robiły zdjęcia, a jakże. A ja przecież mogłam umrzeć.
Jak zejść ze Śnieżki kiedy jest ślisko?
Już pisałam, że nie lubię kiedy podłoże jest śliskie. Wymyśliłam zatem, że nie będę schodzić ze Śnieżki tempem pół kilometra na godzinę trzymając się łańcuchów, tylko z tej góry po prostu zjadę. Fragmenty gdzie ścieżka była bardziej wyślizgana, siadałam sobie na moim płaszczu i jechałam. Pomijając fakt, że to bardzo wygodne i szybkie, ten zjazd na tyłku był szczerze mówiąc całkiem przyjemny! Ten wiatr we włosach, który bym czuła gdybym nie miała czapki!
Długie, długie rozmowy i rozprute spodnie
Już w Domu Śląskim zeszłyśmy na kolejny posiłek. Zima w Karkonoszach od tego momentu już zawsze będzie mi się kojarzyć z jedzeniową rozpustą. To był naprawdę bardzo, bardzo hedonistyczny weekend. Na kolację wjechały naleśniki z bitą śmietaną. I dużo herbaty. Już w pokoju, tematy wjechały grube. O życiu, o pracy, o blogowaniu i miliony innych rozkmin. A mnie jakoś tak spodnie uwierały. Zapomniałam, że miałam ubrane jeszcze rajstopy. Ciągle wydawały mi się jakoś niepodciągnięte. Zrobiłam coś na kształt siedzącego szpagatu i usłyszałam tylko głośny dźwięk prującego się właśnie materiału. Tak oto rozprułam sobie spodnie W KROKU siedząc centralnie przed Elą i Pauliną. To na pewno przez te mięśnie.
Tyle się działo, a to dopiero pierwszy dzień. W pokoju obok zakwaterowani byli trzej panowie, z których jeden chrapał tak, że słychać go było w naszym pokoju. Trzymałam w myślach kciuki, żeby nie chrapał, kiedy będę zasypiać, bo za siebie nie ręczę. Naprawdę nie chciałabym ponownie zwyzywać kogoś od starej jebanej świni, aczkolwiek brałam ten scenariusz pod uwagę. Chrapiesz? Nie śpij.
Poranna ekspedycja na biegun karkonoski
Paulinę i Elę uwielbiam między innymi za to, że się nie pierdolą. Pobudka rano, ubieranie, mycie, śniadanie i byłyśmy gotowe do wyjścia. W innych wyjazdach grupowych zawsze niemiłosiernie denerwowało mnie marnowanie czasu na makijaż, latanie w kółko, robienie ceregieli z tego jak się wygląda. Albo spanie do późna. Nie wstaje mi się rano łatwo, ale nagroda w postaci pięknego wschodu słońca jest dla mnie aż nadto motywacją żeby się wcześnie rano zebrać i wyjść.
Plan na sobotę był prosty: idziemy na czeską stronę, zahaczamy o Lucni Bouda na śniadanie, idziemy zobaczyć kotły. W teorii, odcinek między Domem Śląskim a Lucni Boudą zajmuje 20 minut. My szłyśmy ponad godzinę (?). Dlaczego? Bo było ładnie. Bo dziewczyny podrzucały śnieg pod słońce żeby wyszły ładne zdjęcia. Bo Paulina wytarzała się w śniegu. Bo Ela niczym zdobywca stanęła na kamieniu. Bo ja też miałam stanąć na kamieniu, ale był za stromy i na zdjęciach Pauliny wyszłam jak paralityk (moja opinia) lub jakbym miała zaraz robić martwe ciągi (opinia Pauliny). Bo widać było białe chmurki po czeskiej stronie i szary smog po polskiej. Bo tak nam się właśnie chciało. I za to też te dwie blondyny lubię: za te same priorytety.
Słodkie czeskie Karkonosze – do czasu
W Lucni Boudzie zdążyłyśmy jeszcze na śniadanie. Tamtejsza obsługa zachowywała się jednak, jakbyśmy co najmniej naruszyły mir domowy naszym życzeniem zjedzenia tam śniadania. Kazano nam czekać długie minuty, co chwilę podchodziły do nas inne osoby i mówiły, że jeszcze chwilę mamy czekać, po czym szef kuchni bezceremonialnie zażądał zapłaty za śniadanie: 180 koron.
Ale było bardzo smacznie. Szyneczki, boczek, kiełbaski, warzywka, duuużo kawy. I jakby tego było mało, czeska drożdżówka z jagodowym nadzieniem i kruszonką. Bardzo lubię te momenty, kiedy można POSIEDZIEĆ, zjeść coś dobrego, uzupełnić kofeinę we krwi (jestem uzależniona od kawy), pogadać.
Kontynuując tradycję z poprzedniego wieczora, nie szczypałyśmy się zbytnio. Jedzenie było smaczne, nie mogło się zatem zmarnować. O tym najlepiej wie Ela, Człowiek Bez Dna. Człowiek do granic wytrzymały. Człowiek Kozica Górska, która się nie zapada w śniegu, w przeciwieństwie do Pauliny i do mnie. Ela jest drobna, a może zjeść więcej niż ja. Ja robię siku na zapas, a Ela z nonszalancją odmawia pójścia do ubikacji, bo jej się nie chce.
Pochód paralityków, prawdziwe karkonoskie off-the-path i jak to się skończyło
Po śniadaniu pochodziłyśmy to tu, to tam, zrobiłyśmy mały detour ze szlaku żeby pooglądać widoczki i porobić zdjęcia. A potem nam coś strzeliło do głowy, żeby wejść na górę naprzeciwko Śnieżki, tak zwaną Naprzeciwkośnieżkę.
Jak o tym teraz myślę, to dziwię się, że nie zapaliły nam się ostrzegawcze żarówki w głowach. Żadnego szlaku, żadnych ludzi idących pieszo, zaledwie jeden narciarz szusujący za pomocą latawca. No nic, weszłyśmy na tą górę, na szczycie nawet ktoś był. Zapytałyśmy jednego z narciarzy jak z tej góry najlepiej zejść i odradził nam pomysł schodzenia od strony Domu Śląskiego i całe szczęście, bo tam był kocioł. Zeszłyśmy od strony Lucni Boudy. Ela szła przodem. Najlżejsza, nie zapadała się w śniegu. Co innego Paulina i ja.
Wpadałyśmy niemal co drugi krok po kolana, czasem po biodra. W pewnym momencie zaczęło nas to tak śmieszyć, że nie mogłam iść, tak się śmiałam. Co nam wtedy Ela poradziła? „Po prostu się nie zapadajcie”. Podejrzewam, że z daleka wyglądało to komicznie. Ela przodem, a kilka metrów za nią pochód dwóch paralityków.
Będąc już blisko od Lucni, wyszedł nam naprzeciw jegomość w biegówkach. Z początku myślałam, że chce nam polecić jakieś malownicze miejsce do zobaczenia kiedy rzucił jakimś czeskim wyrażeniem. Sekundy później dotarło do mnie, że to nie czas na śmiechy, bo właśnie grozi nam mandat.
Weszłyśmy na obszar ochrony ścisłej i strażnik parku właśnie tłumaczył nam, że przez nasze wtargnięcie na ten teren, naruszyłyśmy mir morneli i podróżniczków, małych ptaszków które tam szukają pożywienia. I mogą przez nas tego pożywienia nie znaleźć.
No i co, głupio się nam zrobiło, widziałam, że dziewczynom policzki od wstydu mocno zapłonęły. Mnie też, ale mniej. Takich sytuacji bardzo nie przeżywam, po prostu biorę nauczkę do siebie i przechodzę do porządku dziennego.
Żeby się trochę pocieszyć, poszłyśmy znowu do Lucni, na kawę, herbatę i oczywiście ciasto.
Hcuj, namiot i drugi zimowy zachód słońca w Karkonoszach
Plan na popołudnie był prosty: zobaczyć kotły. A oprócz kotłów, zobaczyłyśmy także gęsty, szaro-żółty smog szczelnie wypełniający Karpacz i inne miejscowości położone u stóp gór. To nie są wymysły, to naprawdę strasznie wygląda. A jeszcze gorzej śmierdzi i zatruwa organizm. Na własne życzenie Polaków.
Kiedy doszłyśmy to jednego z kotłów, Paulina wpadła na genialny pomysł ułożenia napisu z ciał. Żeby było ambitnie, ułożyłyśmy słowo CHUJ. Zdjęcie pożyczam od Pauliny, tam macie link. Ale obkręciło nam się „J”, co zauważyłyśmy dopiero po powrocie do Domu Śląskiego.
Tomasz, mąż Eli, skomentował to później jednym zdaniem, „Dlaczego trzy dorosłe kobiety układają napis CHUJ na śniegu?”. Bo „Karkonoski Park Narodowy” jest trochę za długie, poza tym, bo TAK.
Dodam jeszcze jedną osobliwą rzecz. Paulina w zimie zawsze podróżuje z namiotem. Namiot ten jest wyjątkowy, bo niepozorny, a bardzo wielofunkcyjny.
-jest namiotem
-i kurtką
-ma miliony kieszeni,
-mieści w sobie: obiektyw, batony, czapkę, rękawiczki,
-ponad to: cegły, młotek, buty trekkingowe, kijki, obiad, komórkę, parasol, owsiankę, komputer, ekspres do kawy,
-rzekomo mieści aż TRZY osoby,
-jedyny minus? waży tyle, że spokojnie mógłby mi służyć za sztangę. (co w sumie może jednak jest plusem???)
Kiedy przycisnął nas lekki głód a do Domu Śląskiego było jeszcze trochę drogi, Paulina wygrzebała z czeluści namiotokurtki batoniki czekoladowe i zostałyśmy uratowane. Przez cały weekend właściwie Paulina wyciągała z kurtki przeróżne rzeczy – do tej pory nie ogarniam JAK TO SIĘ TAM MIEŚCIŁO.
„Ale kiedy wy chcecie zjeść te naleśniki?” – karkonoskiej rozpusty ciąg dalszy
W Domu Śląskim z prawdziwą przyjemnością zamówiłyśmy obiad. Tym razem, zamiast schabowego wjechał kotlet drobiowy. W BUŁCE. To było najdłuższe kilka minut, kiedy prawie nie rozmawiałyśmy. Wsuwałyśmy te zdrowiutkie kotlety aż miło patrzeć. Ela była troszkę niepocieszona, że każda z nas zjadła z talerzy absolutnie wszystko. Człowiek Bez Dna był nienasycony.
Krótko po obiedzie, rozmawiając, popijając herbatkę, dziewczyny zaczęły się zastanawiać nad naleśnikami. Coś mi nie pasowało. Kolejnego dnia miałyśmy wstać wcześnie rano i opuścić Dom Śląski jeszcze przed otwarciem kuchni. „Ale kiedy wy chcecie zjeść te naleśniki?” zapytałam z całą moją naiwnością. Musiałam mieć zabawny wyraz twarzy, mnie z kolei rozśmieszyło osłupienie na twarzach Pauliny i Eli. Otóż moje drogie kompanki podróży chciały naleśniki zjeść WTEDY. Serio, NIE wiem gdzie one to po tym kotlecie zmieściły. Ale fakt, że zamówiły naleśniki dał mi niejako zielone światło na KOLEJNY cheat meal: Grzesiek w czekoladzie. Wilk syty i owca nażarta.
„Dziewczyny, nie kombinujcie!” – czyli jak dojechać z Karpacza do Jeleniej Góry bez pana Ryszarda
Pan Ryszard to kierowca takiej dużej taksówki. Dzień wcześniej, na odchodne dał nam swoją wizytówkę. Zastanawiałyśmy się jak wydostać się z Karpacza i dojechać do Jeleniej Góry, kiedy przypomniał się nam pan Ryszard. Dziewczyny nie za bardzo miały ochotę rozmawiać przez telefon, a mnie takie lokalne interakcje zawsze bardzo bawią, więc chętnie wzięłam to na siebie.
Pan Ryszard, usłyszawszy, że chcemy kolejnego dnia jechać do Jeleniej, powiedział stanowczo iż musimy go zamówić TERAZ, bo potem to on może być zajęty. Cena? 20 zł od osoby. Trochę spora przebitka biorąc pod uwagę, że poprzednio płaciłyśmy 12 zł, a autobus kosztuje 6.50. Ale OK – jego taksówka, jego biznes.
Kiedy zapytałam, czy jeżeli pojedzie z nami więcej osób to cena spadnie, pan Ryszard zaczął się jowialnie śmiać i powiedział tylko „Dziewczyny, nie kombinujcie!”. Czułam coś pod skórą, że w Karpaczu znajdziemy tańszych przewoźników, toteż uprzejmie podziękowałam i powiedziałam, że jeśli będziemy jechać w niedzielę, to zadzwonimy. To było drobne kłamstwo z mojej strony, bo nie chciałam zamykać drogi do pana Ryszarda, ale nie uśmiechało się nam też płacenie potrójnej ceny od osoby. Jak skończyłam z nim rozmawiać, dziewczyny mi pogratulowały – do tej pory nie do końca wiem dlaczego, ale podobno super tą rozmowę poprowadziłam.
Domino – od zagapienia do uduszenia
Słońce i wiatr działają na mnie tak, że wieczorem jestem totalnie padnięta i dość szybko chce mi się spać. Po rozmowach z panem Ryszardem, po najedzeniu się za wszystkie czasy, zrobiłam się na tyle senna, że zawieszał mi się wzrok.
W miejscu, gdzie wydawano talerze jakaś pani łaskotała chyba swoją córkę. Ten obraz przypomniał mi o harcach z moją siostrą i wspomnienie było tak żywe, że dosłownie opadła mi szczęka. Zagapiłam się z otwartą gębą i trwałam tak klika sekund. Dodam, kilka sekund za długo, bo nie umknęło to uwadze Pauliny, która wpadła w taki śmiech, że się prawie udusiła.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie: ja się wybudziłam z odrętwienia, zobaczyłam, że dziewczyny zwijają się ze śmiechu, sama się zaczęłam śmiać, Paulina nie mogła wyrobić i śmiała się tak długo i tak głośno, że poważnie zamartwiłam się, czy ona się nie udusi/nie spadnie z ławy. Mam wrażenie, że przez te kilka(naście?) sekund, goście z całej sali się na nas patrzyli. Cicho w naszym kąciku na pewno nie było.
Wrzeszcząca noc w Domu Śląskim czyli jak się NIE zachowywać w schronisku
W sobotę w Domu Śląskim było o wiele więcej gości niż noc wcześniej i niestety przełożyło się to na ilość ciepłej wody pod prysznicem. Paulina wody nie miałam prawie wcale. Ela i ja miałyśmy więcej szczęścia, bo myłyśmy się pod letnią wodą. W nocy na korytarzu odchodziły jakieś dantejskie sceny. Grupa ludzi wrzeszczała i chichotała w nocy tak głośno, że nas wszystkie pobudzili. Ja, słysząc kolejny „perlisty” wybuch śmiechu jakiejś głupiej (?) panny, liczyłam w głowie do pięciu zanim wstanę i coś zrobię. Naprawdę nie znoszę kiedy w miejscach typu hostel, schronisko, ludzie zachowują się tak, jakby byli tam sami. Na szczęście, towarzystwo wytoczyło się nie wiadomo gdzie, ale przynajmniej było cicho.
Szczoteczka do zębów, pozowanie, granica smogu, pks
Ah, ja chyba nie napisałam jeszcze, że na wyjazd zapomniałam klasyka: szczoteczki do zębów. A w Domu Śląskim takich rarytasów nie ma, co jest dla mnie dziwne. Mogliby na tym fortunę zbić. Co prawda dziewczyny oferowały mi swoje szczoteczki, ale stwierdziłam, że jakoś sobie poradzę. W piątek i sobotę myłam zęby papierem toaletowym zwiniętym w rulon z pastą. W niedzielę rano, już bez oporów a z wielką wdzięcznością wzięłam szczoteczkę od Eli. Powiem tyle: jeden z najprzyjemniejszych momentów tego wyjazdu. :D
W drodze na wyciąg z Domu Śląskiego zatrzymałyśmy się jeszcze na krótką sesję zdjęciową. Paulina odkryła przed nami jeszcze jeden ze swoich talentów: umie pozować jak modelka. I szacun za to, bo dzięki temu dobrze wie jak potem ustawić człowieka do zdjęć, żeby to dobrze wyglądało. Porobiłyśmy zdjęć i aż żal było kończyć, ale trochę ograniczał nas autobus do Jeleniej lub jego brak.
Później nadszedł czas na zjazd wyciągiem do Karpacza. Słowo daję, to było dziwne doświadczenie. Na górze, piękne, przejrzyste niebo i świeże powietrze. Im niżej, tym gorzej. Aż przejechałyśmy granicę smogu, kiedy gryzący i śmierdzący dym zastąpił dobre powietrze z gór.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jeśli nie spędziłabym tych dwóch dni BEZ smogu, to nawet nie czułabym że on jest. Organizm dość szybko przyzwyczaja się do tego zapachu i po kilkunastu minutach już prawie go nie czułam. A smog tam ciągle był. Jadąc autobusem do Jeleniej, mijałyśmy malutkie domki, które dymiły TAK bardzo, że chmury dymu zasłaniały widok na góry. Nie wiem jak tak można sobie samemu kopcić, bo wyjść w takim dym jest porównywalne z wsadzeniem głowy w dym z ogniska. Lub do pieca.
Już w Karpaczu okazało się, że autobus, ten za 6.5 miał jechać całkiem szybko. Jeszcze jeden szybki telefon do kierowcy, „jadę, jadę” do słuchawki i 10 minut później ładowałyśmy się do starego pksa.
Negocjacje w moim wykonaniu. Znowu.
Chciałam tego uniknąć tak mocno, jak mocno Paulina chciała te moje negocjacje zobaczyć zachęcona wpisem z Rumunii. Cały wyjazd szło mi dobrze i już byłam pewna, że przecież będąc w Jeleniej, podróży we trójkę zostało tak niewiele, że negocjacyjnej wtopy już nie zaliczę. Oj, jak ja się myliłam.
Na dworcu w Jeleniej musiałyśmy kupić bilety. Podeszłyśmy do okienka i wyjaśniłam pani co i jak potrzebujemy. Coś mi dzwoniło, że jest jakiś bilet weekendowy na pociągi regionalne więc o to dopytałam. Okazało się, że jak pojedziemy we trzy na jednym bilecie, to będzie troszkę taniej. I zachęcona tym mini zwycięstwem, zapytałam, czy są jakieś inne zniżki i promocje. Pani z okienka zadała mi wtedy TO pytanie. „Czy mają panie legitymacje studenckie?” Czyli historia lubi się powtarzać. Czas się wtedy zatrzymał, bo już wiedziałam, że się nie powstrzymam.
„Akurat dzisiaj to właściwie aktualnie raczej nie” – odpowiedziałam i kątem oka tylko zauważyłam, jak dziewczyny nie wyrabiają ze śmiechu. Ponegocjowane.
„Jakbym miała trzy takie córki, to bym OSZALAŁA” – dialogi w Jelonce
Do pociągu miałyśmy jakieś dwie godziny, a co się najlepiej robi z wolnym czasem? Pije kawkę, SIEDZI, zjada kanapkę lub ciasto. Zrobiłyśmy te wszystkie rzeczy w klimatycznej choć dworcowej kawiarni Jelonka.
Jelonkę prowadzi miła starsza pani, która przykłada bardzo dużą wagę do „slow” coffee i „slow” food. Nasze zamówienie zajęło jakieś 30 minut.
Rozsiadłyśmy się wygodnie na stołeczkach przy stoliku zrobionym z europalet i cierpliwie poczekałyśmy na nasze kawy, kanapeczki i ciasta. No dobra. I wafelki. Miło się siedziało i gadało. Miło się też śmiało, a muszę zaznaczyć, że do najcichszego towarzystwa się nie zaliczałyśmy. Ale cóż zrobić, kiedy tematy same płyną i jest zabawnie?
W pewnym momencie pani Jelonka poprosiła nas, żebyśmy były trochę ciszej. Przeprosiłyśmy i zjechałyśmy z decybeli. Już z uśmiechem, kilka minut później, pani Jelonka powiedziała, „Jakbym miała trzy takie córki, to bym OSZALAŁA”. Urocze prawda?
Kiedy wychodziłyśmy z kawiarni na pociąg, to pani Jelonka zapytała, czy się na nią obraziłyśmy, za to, że nas poprosiła o ciszę. Skwapliwie zaptrzeczyłyśmy i wyjaśniłyśmy, że po prostu mamy pociąg.
Żal się było żegnać na dworcu we Wrocławiu. To był naprawdę udany weekend. Tyle rozmów, tyle śmiechu, tyle komicznych sytuacji, że nie sposób je wszystkie tutaj zawrzeć, dlatego wpadnijcie koniecznie na blogi Eli (w środę będzie link!) i Pauliny gdzie te trzy dni zobaczycie z ich perspektyw. Mi już jest tęskno ale intuicja podpowiada mi, że to nie był ostatni raz.