Co zobaczyć w Bośni i Hercegowinie? Co robić w Bośni i Hercegowinie? Ten wpis to subiektywny (a może niepoprawny?) przewodnik po najciekawszych (moim zdaniem!) miejscach w BiH. Z wszystkich bałkańskich państw, Bośnię i Hercegowinę zostawiłam sobie na koniec. Napisałabym, że smakowała najlepiej, ale wciąż pamiętam Kosowo. W Bośni spędziłam tydzień. Akurat tyle, żeby coś zobaczyć i podkręcić apetyt na więcej. Bośnia mnie zafascynowała, Sarajewo rozkochało, a dla Mostaru kompletnie straciłam głowę. Bośnię odkrywałam solo, spontanicznie i bez planów, tak jak lubię najbardziej. Ten wpis będzie o tym, jak chodziłam po ciasnych minaretach, szwendałam się z bezpańskimi kotami, piłam kawę i nie mogłam później spać. Będzie o zachodach słońca, o tym jak pomylone drogi prowadziły mnie w przepiękne miejsca, o tym jak koń prawie zżarł mi kurtkę i jak godzinna kawa stała się całodniową wyprawą za miasto. To będzie zupełnie niepraktyczny wpis.
Uwaga, żeby nie było, że nie uprzedzałam. Wpis jest długi. I ma dużo zdjęć. Weź sobie coś do picia.
Pierwsza noc w Bośni i Hercegowinie czyli Tuzla, Hitler i Kamila
Dziwne kombo w podtytule, co? Zacznę od początku. Z Kamilą i ze mną jest tak, że drugi raz z rzędu kupiłyśmy bilety do tego samego miejsca w tych samych datach (no prawie, Kamila wracała dzień później). Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że sobie o tym nie mówiłyśmy wcześniej. Poprzednim razem w taki sposób leciałyśmy do Kosowa. Tym razem spotkałyśmy się na lotnisku w Berlinie i – uwaga, uwaga, miałyśmy zarezerwowany ten sam pensjonat na pierwszą noc w Bośni. Tak, każda z nas rezerwowała go niezależnie od drugiej. Zastanawiam się, gdzie spotkamy się następnym razem i myślę, że się chyba zbytnio nie zdziwię.
Lotu z Berlina do Tuzli nie pamiętam, co znaczy, że chyba był w porządku. Pamiętam za to wszystko co nastąpiło później. Przed lotniskiem czekał na nas właściciel pensjonatu, który za 10 Euro miał zawieść nas do swojego domu. Taksiarze biorą 15, więc to całkiem dobry deal był. Wszystko super do momentu kiedy kierowca zaczął pomstować na policję, na kraj, na politykę, na sąsiadów, aż w końcu wyjechał z tekstem, że nienawidzi Żydów. Niestety, na tym nie poprzestał. W swoich wywodach posunął się jeszcze dalej. Oznajmił, że uważa, że Hitler robił dobrze i że szkoda mu, że nie dokończył swojego dzieła. Mnie zamurowało i cieszę się, że siedziałam z tyłu. Kamila miała wątpliwą przyjemność siedzenia obok kierowcy i to na nią w większości spadł ciężar gadki szmatki. Co można powiedzieć, kiedy jedziesz w nocy autem z kimś, kto gada takie bzdury? Kiwać głową, mruknąć niezobowiązujące „aham” i modlić się, żeby sytuacja nie przyjęła gorszego obrotu.
Na szczęście w Tuzli obie planowałyśmy zostać tak krótko, jak to tylko możliwe, czyli jedną noc. Ja śmigałam do Mostaru, Kamila do Travnika. Mój autobus miał odjechać o 5 nad ranem. Nie znoszę takich połączeń, bo znaczy to, że przez całą noc nie zmrużę oka bojąc się, żebym przypadkiem nie zaspała. Podobnie było i tym razem. Do 4 rano przewracałam się z boku na bok na skrzypiącym łóżku wsłuchując się w szmer rozmów dochodzących z innego pokoju w tym pensjonacie. Kiedy budzik bezceremonialnie wyrwał mnie z letargu, wstałam niemalże z ulgą, ale tragicznie zmęczona.
Droga na dworzec nie była długa, ale prowadziła przez kilka szemranych zaułków. Było ciemno, pokrapywał deszcz, jedna latarnia się świeciła, a kolejna już nie. Idąc, zastanawiałam się czy w nich przypadkiem ktoś nie siedzi, czy ten autobus o 5 rano na pewno odjeżdża, bo przecież przez stronę nie dało się kupić biletów.
Na niewielkim dworcu kupiłam bilet do Mostaru. Wbrew moim obawom, że internetowy rozkład jazdy to ściema, autobus wtoczył się z sykiem na dworzec. Krótko po starcie zasnęłam.
Co zobaczyć w Bośni i Hercegowinie? Mostar – czyli wszystko co w Bośni najlepsze i najgorsze
Nie miałam wątpliwości, że Mostar w Bośni i Hercegowinie muszę zobaczyć. To wszak w Mostarze znajduje sie jedna z największych atrakcji na Bałkanach – Stary Most nad Neretwą. Przebudziłam się krótko przed Mostarem i kiedy zobaczyłam białe jeszcze masywy górskie w oddali, pierwszy raz (z wielu) odczułam radość z tego wyjazdu. Kocham jeździć autobusami na Bałkanach. To taka obietnica nadchodzących przygód. Już jestem w drodze, ale wszystkie najlepsze rzeczy nadal przede mną.
Na dworcu w Mostarze czekał na mnie Deny – młody chłopak o wielkim sercu i dużej determinacji. Na ostatnią chwilę zarezerwowałam miejsce w hostelu, który prowadzi i podobało mi się tam tak bardzo, że późniejsza konfrontacja w Sarajewie była tym bardziej bolesna. Ale o tym później. Hostel nazywa się Rooms Deny i (uwaga, idzie nowe!) możesz zarezerwować tam pokój klikając w TEN link. Robię eksperyment z afiliacją. :) Co to znaczy? To, że jeżeli zarezerwujesz pokój przez mój link, to ja dostanę za to pare zł (ale zanim mi je wypłacą miną wieki, bo centów nie wypłacają), a Ty nie ponosisz przez to żadnych dodatkowych kosztów. Spróbujemy?
A Mostar? Od początku wiedziałam, że chcę ruszyć się poza centrum. Te wszystkie stare bazary z mieszanką ręcznie robionych pamiątek i taniej chińszczyzny jakoś niespecjalnie mnie kręcą. Ładnie, przyjemnie, mogę usiąść i napić się kawy, ale serce bije mi szybciej kiedy widzę blokowiska, dzieciaki grające w piłkę, przytłaczające swą wielkością zbiorniki na ciecz wszelaką.
Co robić w Mostarze jeżeli nie chcesz siedzieć w turystycznym centrum?
Mostar to niewielkie miasto o historii tak pogmatwanej, że starczyłoby na cały kraj. Ślady nie tak dawnego konfliktu są w dalszym ciągu namacalne. Kiedy szwendałam się po ulicach Mostaru, towarzyszyły mi nierzadko dziury w murach budynków, odpadnięty tynk, wyrwy w asfalcie. Tu kolorowy sklepik, nad nim ziejąca dziura. Tu odnowiony blok, a do jego ściany przyklejona ruina bez dachu z drzewem, które w tej dziczy zdołało zapuścić korzenie. Mostar uderzył mnie tak mocno, bo między kolorową, pełną turystów, restauracji i kawiarni zabytkową częścią, a miastem-ruiną różnica wynosiła czasem ledwie 5 minut pieszo.
Na Bałkanach zawsze czuję się bezpiecznie. Niby patriarchat, niby dużo napięć nadal, niby inaczej niż na zachodzie, a dla mnie jakoś najbezpieczniej i najbardziej swojsko. Czułam się w Mostarze tak dobrze, że postanowiłam zaryzykować mały urbex. Deny opowiadał mi o podziale między Mostarem wschodnim i zachodnim, gdzie naturalną granicą była oczywiście rzeka. Opowiadał mi o tym, jak DO TEJ PORY, niektórzy jego znajomi nie są w stanie przejść przez most na drugą stronę miasta, bo rany są nadal zbyt głębokie. Na jednym ze wzgórz, jeżeli się przyjrzysz, zobaczysz napis bo bośniacku, BiH Volim Te (Kocham Cię BiH). Na wzgórzu naprzeciwko zobaczysz wymalowaną flagę chorwacką. Z jednej strony bośniaccy Muzułmanie (Boszniacy), z drugiej chorwaccy chrześcijanie. I choć na pierwszy rzut oka miasto jak każde inne, pięknie położone i z rozwijającą się turystyką, to nadal bardzo podzielone.
Ale zboczyłam z tematu, więc zwyczajem Pauliny, napiszę.
Wracając.
Urbex. W Mostarze jest opuszczona wieża snajperów i kiedy jechałam z Denym przez miasto i opowiadał mi co gdzie jest, wskazał na wieżę i powiedział, że czuje, że to moje klimaty. Czy ja mam to wypisane na twarzy? Jedyne co go martwiło, to że jest przed sezonem i w hostelu nie ma zbyt wielu gości, a czy ja pójdę tam SAMA?
Ja nie pójdę? Oczywiście, że pójdę. Choćbym się miała zespawać ze strachu.
No i poszłam. Obeszłam wieżę raz, drugi. Bramy nie ma. Jedynie mur, dość wysoki. Poszłam na tyły, a tam pan jakiś w oknie coś zawzięcie malował. Uśmiechnęłam się i powiedziałam dzień dobry. Pan mnie pozdrowił. Przecież nie zapytam jak tam wejść, bo to chyba nielegalne. Na tyłach znalazłam kilka kamieni ułożonych w piramidkę. Czyżby ktoś celowo….?
Weszłam na kamienie, noga na mur, niemal w szpagacie, druga noga, hyc, już byłam po drugiej stronie! A ile tam gruzu! Ile papierów! Rozejrzałam się, a tam ciemny korytarz z jeszcze ciemniejszymi pokojami. Co ja robię, pomyślałam, do reszty mnie podarło, żeby gdzieś tam się samej szwendać po pustostanach. A jeśli tam narkoman ze strzykawką na mnie dybie?
Tak, ja tak naprawdę się wielu rzeczy boję, ale nie rezygnuję z robienia czegoś tylko przez ten strach. Wzięłam klucze między palce, żeby ewentualnie kogoś przez ryj trzasnąć jak mnie zaatakuje i aparat niczym maczugę w drugą rękę.
Przez korytarz przeszłam i co? No i nic, bo i co miałoby się stać, skoro te strachy tylko w mojej głowie. Znawigowałam do klatki schodowej, skąd znowu zobaczyłam pana zawzięcie coś malującego. Pan spojrzał na mnie i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że lekki uśmieszek przemknął mu przez twarz.
Wiesz już, że trochę się stracham wysokości. Islandia w opanowaniu tego pomogła, ale nie próbowałam swoich sił w chodzeniu po schodach na których nie ma barierki. Przyznaję bez bicia, że serce mi waliło jak popieprzone i nie śmiałam spojrzeć ani w dół, ani dookoła dopóki nie stałam z dala od przepaści. A wieża zacna, bo zaoferowała mi piękny widok na Mostar i sporo wartościowego street artu.
Kilkadziesiąt minut później znowu przechodziłam przez murek, tym razem wracając. I spotkałam tam dwie dziewczęcia, które chciały wejść na wieżę, ale nie wiedziały jak. To im pomogłam. Kilkanaście minut później siedziałam sobie w pobliskim parku (gdzie są dwa SUPER murale plus dość kiczowaty pomnik Bruce’a Lee), a dziewczęcia zadowolone machały mi z wieży.
Nie dość mi było przygód na ten dzień, więc postanowiłam udać się do meczetu, skąd miał być najlepszy widok na Stary Most w Mostarze. Potwierdzam, to jest to miejsce skąd pochodzą te wszystkie kolorowe, pocztówkowe ujęcia Starego Mostu. Nie sam widok mnie jednak powalił, a chodzenie po minarecie. Jest tam niedługi odcinek, kiedy brakuje światła. Szłam sobie w tym wąskim gardle nie widząc niemal nic i macałam ściany mając nadzieję, że nie wpadnę ręką zaraz w jakąś pajęczynę. Polecam, warto. Wstęp 12 marek.
Po Mostarze szwendałam się aż zaszło słońce. Starówka zrobiła się przyjemnie pusta, bo dzienne wycieczki po zaliczeniu Starego Mostu zwinęły się dalej. Na ulice powychodziły koty, a szczególnie upodobały sobie restauracje. Jeden kot pod nogami, drugi na stole, trzeci na ogrodzeniu. A kolejne dwanaście gdzie się nie obejrzysz.
Co zobaczyć w Bośni i Hercegowinie: Blagaj, Pocitelij, wodospady Kravica, Medjugorie, bunkier i zachód słońca nad Mostarem
Blagaj, Pocitelij i wodospady Kravica to znane atrakcje turystyczne w Bośni i Hercegowinie. W Hercegowinie miejsca warte uwagi skupione są na relatywnie niewielkiej przestrzeni. Być w Mostarze i nie zajechać do Pocitelij czy do wodospadów Kravica po prostu nie wypada. Kminiłam długo jakby tu te miejscowości zobaczyć, bo dość szybko zorientowałam się, że busami to nie ma szans. A na autostop nie chciałam poświęcać zbyt dużo czasu. Z pomocą przyszedł mi Deny, który takie objazdówki organizuje. Zapisałam się na listę i czekałam, żeby obok mojego imienia pojawiło się kolejne. Rano dostałam miłą niespodziankę w postaci nienachlanego a jednocześnie ciekawego i sympatycznego Amerykanina, Jonathana. We trójkę, z Denym, o 10 wyruszyliśmy w trasę.
A od czego zaczyna się wycieczki? Od jedzenia. Zajechaliśmy do obłędnie dobrej restauracji kawałek za Mostarem gdzie mogłam zobaczyć jak panie przygotowują najprawdziwszy, najbardziej tradycyjny burek. A właściwie to jego cztery odmiany, bo w Bośni, w zależności od tego czym burek jest nafaszerowany, nazywa się inaczej.
z mięsem – burek
z serem – sirnica
ze szpinakiem – zeljanica
z ziemniakami – krompiraca
Powiem tak, nie chcę od razu opisywać wszystkiego, bo ten wpis miałby milion stron i nikt by tego nie wytrzymał. W tym dniu Deny spisał się na medal. A nawet dwa. Jako przewodnik opowiedział nam mnóstwo ciekawych rzeczy zarówno z historii Hercegowiny jak i swojej własnej. Dał dużo czasu dla siebie, dzięki czemu taki bezpański kot jak ja mogłam cieszyć się czasem w samotności ale też integracją i rozmowami z Denym i Jonathanem.
Byliśmy w najprawdziwszym wojennym bunkro-hangarze, gdzie było tak zimno i tak ciemno, że bałam się nawet wystawić głowę przez szybę i jedyne zdjęcie stamtąd zrobił Jonathan, który wyjść z auta się nie bał. Byliśmy w Blagaju, pocztówkowym miejscu, które nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia jak sądziłam. O wiele bardziej zaciekawiła mnie historia eksploracji podwodnej jaskini, która pochłonęła już co najmniej jedno życie i nadal pozostaje niedostępna i niezbadana.
Czy warto jechać do Medjugorie w Bośni i Hercegowinie?
Pojechaliśmy także do Medjugorie, które wiarę skutecznie przekuło w sukces komercyjny. Tylu Maryi w jednym miejscu jak żyję nie widziałam. Zatrzymywaliśmy się przy każdej górce, z której był piękny widok. Za to jestem Deniemu mega wdzięczna, że nie marudził, a wręcz sam się zatrzymywał jak widział, że podnoszę aparat.
Wodospady Kravica w Bośni i Hercegowinie i kiedy tam jechać
Wodospady Kravica zdecydowanie warto zobaczyć, ale istotne jest aby wybrać na to odpowiedni miesiąc. Byliśmy razem przy wodospadach Kravica, gdzie prawie z Jonathanem zamieniliśmy się w błotne potwory, a później weszliśmy w gąszcz kłujących krzaków. Powód? Trasy piesze były całe w błocie po niedawnej zimie. Odczepiałam je do końca dnia z mojej garderoby. Idźcie koniecznie na Małą Kravicę, Deny mówił. No to poszliśmy, tylko że woda ze szlaku jeszcze nie opadła i wróciliśmy strasznie brudni.
Pocitelij – Najpiękniejsze kamienne miasteczko w Bośni i Hercegowinie
Pocitelij zdecydowanie warto zobaczyć w Bośni i Hercegowinie. Kiedy słońce zrobiło się złoto pomarańczowe, patrzyłam na zielone wzgórza z ocalałej wieży ruin zamku w kamiennym miasteczku Pocitelij niespiesznie rozmawiając z Jonathanem. A później poszliśmy do meczetu, gdzie dwie kobiety kończyły sprzątanie. Pozwoliły nam wejść na minaret, mimo, że wcale nie musiały.
Zachód słońca nad Mostarem
A na koniec, jakby tego było mało, pojechaliśmy na jedno ze wzgórz górujących nad Mostarem. Akurat na zachód słońca. To przydymione złoto jakie rozlewało się na łąki i miasto w dole sprawiło, że poczułam się dziwnie. Bardzo szczęśliwa, że mogę robić to co chcę, że mogę oglądać tak piękne rzeczy, że tak w zasadzie nie mam teraz jakichś większych problemów. I skonfundowana, że ten moment na górce był tak idealny, że nie potrzebowałam wtedy nic więcej, że czułam że wszystko jest dokładnie tam gdzie ma być, a ja mam się bardzo dobrze. Trwało to chwilę, ale wystarczyło.
Sarajewo 1, czyli ten dzień kiedy wszystko poszło źle oprócz zakończenia
Do Sarajewa dojechałam wczesnym popołudniem. Poprzednim razem byłam tu bardzo krótko, ledwie dwa dni, ale od razu rozpoznałam dworzec i kierunek do centrum. Słońce nie oszczędzało promieni, było przyjemnie ciepło. Jedna z głównych ulic w Sarajewie, marszałka Tity, wypełniona była ludźmi, jak zawsze zresztą. Ta ulica to taki przekrój Sarajewa. Studenci, rodziny z dziećmi, dziadki w kremowych kapeluszach. I flagi McDonalda gdzie się nie obejrzysz.
Doszłam pod dobrze znane mi miejsce, pomnik wiecznego ognia. Według mapy, stałam dokładnie naprzeciwko mojego hostelu. Zajrzałam w każdy kąt, obeszłam budynek dwa razy dookoła, pytałam przechodniów. Nikt nie słyszał o moim hostelu. Weszłam w nieciekawie wyglądającą bramę ponownie i skierowałam się na drewniane schody. Oho, to jednak był mój hostel. Bez szyldu, bez napisu, bez niczego. Później już, od właściciela innego hostelu dowiedziałam się, że ten, który nieopatrznie zarezerwowałam jest nielegalny. Nie płacą w nim podatków, nie są nigdzie zarejestrowani. Za to w środku.. Pani!
Każdy niech robi co chce, ani mnie to obchodzi, ani szczególnie interesuje. Ale w miejscach niejako publicznych, jakim jest hostel, oczekuje minimum profesjonalizmu. Ale po kolei.
Weszłam do ciemnego korytarza hostelu i pierwsze co mnie uderzyło to zapach. Wszechobecny, gęsty, niezwykle przyjemny zapach zioła. Z kłębów mieszanki dymów zioła i fajek wyłonił się pewien jegomość. Jak się okazało, jeden z właścicieli hostelu. Przywitał się i cały czas uśmiechając się od ucha do ucha, zaprowadził na pokoje. A pokoje niezbyt czyste. Właściwie, to strasznie brudne. Które łóżko chcę? Zapytał. A ja nie wiedziałam, bo wszystkie były porozwalane z brudną pościelą. Powiedziałam, że się zastanowię i za chwilkę dam znać. Jegomość odszedł płynnym krokiem w stronę kuchni. Z łazienki wypłynął inny jegomość i serdecznie zaprosił mnie do dołączenia.
Włączyłam wifi. Poszukałam innego hostelu. 15 minut później dzwoniłam domofonem do Balkan Han, świetnego hostelu, w którym było mi tak dobrze, że zostałam 4 dni. Czemu wyszłam z poprzedniego i nie wróciłam? Już mówię. Nie odpowiadała mi atmosfera. Chyba na taki luz i serdeczność wynikającą wyłącznie z bycia albo nietrzeźwym albo zjaranym jestem już za stara. Wolę się bratać z kimś kogo znam i lubię, a nie być do tego zmuszana. W zasadzie nie mogłam tam wybrać żadnego łóżka, bo wszystkie były rozgrzebane i w nieładzie. No i, last but not least, nie zostaję w hostelach które nie mają przynajmniej schowka z kluczykiem. Nie jeśli wiozę ze sobą komputer, dysk na którym mam wszystkie zdjęcia, aparat i trzy obiektywy. Mój błąd, bo rezerwowałam szybko i nieuważnie. Mogłam bardziej czytać między wierszami i przeanalizować, że ocena „5” składająca się z dwóch głosów nie jest wyznacznikiem jakości.
W Balkan Han poznałam kilkoro ludzi i jak to w hostelach bywa, spędziliśmy ze sobą trochę czasu. Był Stefan, kończący właśnie kurs na trenera personalnego, z mnóstwem planów na przyszłość i jasną strategią ich realizacji. Ile ważysz, jakie masz makro, to były jedne z pierwszych pytań jakie mi zdał na wspólnym wyjściu do pubu na koncert znajomej Iwana, pracownika hostelu. Innego wieczora rozmawialiśmy o wojnie i mózg mi się poszatkował, bo Stefan jest Bośniakiem serbskiego pochodzenia z Banja Luki i na ten cały konflikt, rzecz jasna, miał zupełnie odmienne zdanie niż to, które słyszałam z ust Bośniaków – Muzułmanów (Boszniaków). Koniec końców, tematy zawsze zjeżdżały na siłkę i ostatniego wieczora dowiedziałam się absolutnie wszystkiego o suplementach i technice ćwiczeń.
Była Cladia D. i Claudia M., z Kluż-Napoki, dwie piękne i ciekawe dziewczyny, które jechały autostopem do Polski, DO CIESZYNA, a wszystko po to aby zebrać pomysły na hostel, który chcą w Klużu otworzyć.
Był Unkas, właściciel hostelu, czyli starszy jegomość mający wieczne problemy z sąsiadami. Mężczyzna, który przeżył oblężenie Sarajewa i trochę mi o tym opowiedział. A właściwie to o tym, jak będąc jeszcze młodym chłopcem próbował gasić pożar, który strawił niemal wszystkie książki w sarajewskiej bibliotece. Mówił o tym jak rozwieszali pozszywane prześcieradła między budynkami, żeby chociaż na chwilę osłonić się przed snajperami. Mówił też o kompletnej obojętności i braku pomocy ze strony zachodnich państw. Brzmi jak to, co się teraz dzieje z Aleppo, nie? Za dużo nie pytałam, bo nie chciałam uprawiać „turystyki wojennej” i kosztem bolesnych wspomnień kogoś fundować sobie lekcji historii.
Była Nicole ze Stanów, w swojej kilkutygodniowej podróży. Drugiej nocy w hostelu oznajmiła, że potrzebuje zmian i poprosiła Ivana o ścięcie włosów. Wszyscy byliśmy na nie, a kiedy już to się stało, wszyscy byliśmy na tak. W krótkich wyglądała jak milion monet.
Był też i Ivan. On też przeżył oblężenie Sarajewa, ale jeszcze jako dziecko. Gitarzysta, ogarniacz hostelowy, a przy tym autentycznie serdeczny człowiek. Ten typ, któremu od razu ufasz, bo czujesz, że cokolwiek nie robi, to stoją za tym czyste intencje. Dzięki niemu poszliśmy na koncert do Pubu Sarajevo.
Był też Arjun, Hindus urodzony i wychowany w Londynie. Muzyk i pracownik w branży finansowej. Uwielbiam angielskie poczucie humoru, ten wyważony sarkazm. Od razu się skumplowaliśmy. Co więcej, rozmawiając trochę o pracy, okazało się, że branża finansowa jest na tyle ciasna, że mamy wspólnych znajomych.
Ten pierwszy dzień w Sarajewie był najbardziej zdezorganizowany i jakiś taki poplątany. Oprócz centrum, chciałam zobaczyć jak wyglądają dzielnice mieszkalne w Sarajewie i zaczęłam od osiedla Ciglane. Trochę się jednak zamotałam. Szukałam jednego konkretnego miejsca, kolejki, o której mówił mi znajomy mieszkający pod Sarajewem. Kolejki nie znalazłam i dość zawiedziona wróciłam do centrum. Jak się później okazało, stałam NAD tą kolejką.
Do Ciglanego wróciłam jeszcze dwukrotnie podczas tego wyjazdu.
W centrum uparłam się aby odnaleźć knajpę prowadzoną przez weterana wojennego, którego poznaliśmy z Wojtkiem będąc w Sarajewie kilka lat temu. Problem polegał na tym, że kompletnie nie pamiętałam adresu, a jedynie mniej więcej gdzie to mogło być. Knajpa była w bramie, dość mocno ukryta. Szłam na czuja i o dziwo, trafiłam w to miejsce, ale tylko po to aby pocałować klamkę i zobaczyć, że nie ma tam nic. Pytałam ludzi kręcących się przy bramie czy ktoś tam mieszka, czy knajpa działa, ale spotkałam się tylko z nierozumiejącymi spojrzeniami.
Plan na wieczór był prosty. Miałam iść na Żółtą Twierdzę i oglądać pocztówkowy zachód słońca nad Sarajewem. Zamiast tego zrobiła mi się jakaś kosmiczna odyseja do Parku Princeva, czyli sporo dalej i w innym kierunku niż planowałam iść. Nie mam pojęcia jak tego dokonałam, bo niby szłam ciągle za GPSem w stronę Żółtej Twierdzy. Coś mi przestało pasować, kiedy zasapana i spocona wyszłam z wąskiej i stromej jak cholera uliczki na szerszą drogę, taką jakby obwodnicę, a u stóp miałam nagle panoramę całego miasta. Nie powiem, daleko mi było do narzekania, bo widoki powalały na kolana. Usłyszałam dość wyraźnie gwar rozmów dobiegający sponad mojej głowy i zauważyłam całkiem elegancki taras. Kilka minut później popijałam mocną i gęstą kawę wpatrując się w najbardziej pomarańczowy zachód słońca. A w nocy po tej kawie nie mogłam spać.
Sarajewo 2 – czyli jak wyjście na kawę skończyło się całodziennym wypadem za miasto
To jest nieprawdopodobna historia. Łączy w sobie zdjęcia, instagram i jakieś trzy lata czekania na odpowiedni moment. Zdjęcia bardzo dużo mówią o ich autorze. Oglądając kogoś twórczość czuję, że albo bym się z tą osobą polubiła, albo niekoniecznie. Oglądając zdjęcia Nedima, miałam wrażenie, że sama zrobiłabym coś podobnego i że ten gość dostrzega podobne rzeczy jak ja. Obserwowaliśmy się na instagramie dobre trzy lata zanim kupiłam bilety do Bośni i jasnym dla mnie było, że fajnie byłoby się spotkać.
Wstępnie umówiliśmy się na kawę. Koniec końców pojechaliśmy za miasto, pierw do Baric, stamtąd pieszo do Cavljaku. To maluteńkie wioseczki położone na terenach górskich około 10 kilometrów za Sarajewem. Nie mam pojęcia ile w ten dzień przeszliśmy, ale podejrzewam, że sporo. Po każdej polanie czy punkcie widokowym, mieliśmy zobaczyć co jest „za zakrętem” aby godzinę później i kilka kilometrów dalej powiedzieć to samo. Widziałam malutkie drewniane chatki. Pastwiska owiec i pojedynczych pasterzy. Psa, który z błyskiem w oku zjadł Nedimowi snickersa. Pierwsze kwiaty i niestopniały jeszcze śnieg. Konia, któremu tak spodobała się moja kurtka, że chciał ją zjeść. Ani się zorientowałam kiedy koń mielił między zębami guziki i coraz bardziej przyciągał mnie w stronę ogrodzenia. Co zrobił Nedim? Pierw zdjęcie, a później ruszył na ratunek. Godzinę przed zachodem słońca postanowiłam oglądać go z Żółtej Twierdzy – w końcu. Byliśmy na drugim końcu miasta więc tempo mieliśmy zabójcze. Trochę biegiem, trochę truchtem. Zdążyliśmy dokładnie 7 minut zanim zaszło słońce. Wieczorem w hostelu zebraliśmy się całą ekipą i poszliśmy do Pubu Sarajewo na koncert i piwo. To był bardzo dobry dzień.
Sarajewo 3 czyli muzea, Logavina i futurystyczny zachód słońca
Na Bośnię się przygotowałam – bardziej niż na inne wyjazdy. Poczytałam o oblężeniu, o wojnie, o rozpadzie Jugosławii i chciałam temat zgłębić na miejscu. W Sarajewie jest kilka naprawdę świetnych muzeów, które w przystępny sposób przybliżają historię Bośni i Hercegowiny. Poszłam do trzech z nich oraz na ulicę Logavina, o której mieszkańcach czytałam reportaż (W Oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy. Barbary Demick).
Logavina to na pierwszy rzut oka ulica jakich w Sarajewie pełno – raczej wąska, pnąca się momentami stromo pod górę, odbijająca od ścisłego centrum. Tym co może ją wyróżniać, to fakt, że kiedyś uchodziła za ulicę zamożnych ludzi: lekarzy, prawników, przedsiębiorców. Nawet teraz, mimo że domy utraciły już swoją świetność, widać, że ich właściciele nie byli biedni. Duże, niektóre schowane za konkretnymi ogrodzeniami, dwupiętrowe, z ogrodami. Teraz raczej obdrapane i wymagające odświeżenia. Na górze ulicy jest cmentarz i jeśli się przyjrzysz, zobaczysz że na większości grobów daty kończą się na 1992 roku, czyli wtedy kiedy rozpoczęło się oblężenie Sarajewa. Inne groby mają daty 1993 aż do 1996. Jeżeli nie czytałabym wcześniej reportażu o mieszkańcach tej ulicy, nie zauważyłabym w niej nic wyjątkowo ciekawego. To raczej świadomość ile tam się kiedyś działo nadało temu spacerowi sens.
Na Logavinej jest też niedawno (w styczniu 2017) otwarte muzeum War Childhood Museum, w którym zgromadzono przedmioty należące do dzieci, które przeżyły oblężenie Sarajewa. Każdy przedmiot w tym muzeum ma swoją historię, a właściwie historię dziecka, do którego należał. Powiem tak: serce mi się krajało, jak czytałam te historie. Wojna mnie absolutnie przeraża, nie widzę ani jednego powodu dla którego wojna miałaby być uzasadniona, a historie rozdzielonych rodzin, urwanych kontaktów, samotności i cierpień tylko mnie w tej opinii utwierdziły. Więcej o tym muzeum i co tam znalazłam napiszę w poście dedykowanym tylko Sarajewie.
Galeria 11/07/95 to pierwsze muzeum, które doprowadziło mnie do łez. Żeby nie było, nie rozwyłam się jak bóbr. Po prostu oglądając filmy dokumentujące masakrę w Srebrenicy nie zauważyłam nawet kiedy zaczęły mi lecieć łzy i nie mogłam normalnie przełykać śliny – a uważam się trochę za harpagana, raczej silną dziewuchę. Nie polecam tego muzeum osobom, które chcą po prostu wejść i wyjść. Tam trzeba zostać przynajmniej dwie godziny, żeby wszystko dokładnie obejrzeć i przesłuchać. Ja wykupiłam sobie przewodnik audio i słuchałam dłuższych wersji plus obejrzałam każdy film. Robiąc tak, można dowiedzieć się dokładnie na czym masakra w Srebrenicy dokładnie polegała, kto, co, kiedy, dlaczego, a do tego osobiste historie osób, które przeżyły i do dziś nie mogą pogodzić się z utratą bliskich. Nie wiem, naprawdę nie wiem co może być gorszego od niewiedzy co się stało z kimś kogo się kocha, czy to rodzice, czy dzieci, czy narzeczony. Najbardziej uderzyły mnie fakty dotyczące obojętności i jakiegoś takiego dziwnego lekceważenia tych biednych ludzi przez UN. Srebrenica miała być tą jedyną bezpieczną ostoją chronioną przez holenderskie wojska, a stała się miejscem ludobójstwa na około 8000 niewinnych ludzi. Według mnie, to muzeum to mus, ale nie pobieżnie. Zdjęć nie mam, bo nie wolno robić.
Poszłam do jeszcze jednego muzeum i to była trochę pomyłka. Poszłam mianowicie do Historical Museum of BiH licząc na konkret, z którego dowiem się dużo o przeszłości BiH. Nie wiem czy w tym muzeum zawsze tak jest, czy tylko mi się tak trafiło, ale niewiele tam znalazłam rzeczy. Największa i najdokładniejsza wystawa dotyczyła oblężenia. Na parterze obejrzałam też galerię zdjęć z napisami „schron” również z czasów oblężenia. Zobaczyłam tam też replikę typowej kuchni, również z czasów oblężenia, ale co mnie najbardziej zdziwiło, to olbrzymia galeria portretów jakichś ludzi. Tylko, że te portrety nie miały żadnych podpisów (żeby być fair – jeden miał!) więc tak naprawdę nie wiem kogo i dlaczego oglądałam.
Późnym popołudniem spotkałam się ponownie z Nedimem i poszliśmy razem na Avaz Twist Tower mierzący 172 metry. To tam powstaje gazeta „Avaz”. Na najwyższej kondygnacji jest taras widokowy skąd widać – moim zdaniem – najobłędniejszą panoramę Sarajewa. Poczekaliśmy z Nedimem do zachodu słońca, a w między czasie doszły do nas dwie Claudie z hostelu.
Sarajewo 4, czyli opuszczony tor saneczkowy, piwo w browarze i ciężkie dysputy
Ostatni pełny dzień w Sarajewie rozpoczęłam śniadaniem i kawą z Claudiami i Arjunem w uroczej knajpie niedaleko studni Sebilj. Uroczej, bo chociaż w ścisłym centrum, to schowanej w bramie i pełnej drzew i krzewów. Po śniadaniu poszliśmy szukać pewnego domu – The Spite House (Inat Kuća), którego historia jest bardzo nietypowa. Pod rządami austro-węgierskimi w 1892, wymyślono sobie przebudowę Sarajewa. Rządzący miastem wyburzyli kilka domów, które zajmowały przestrzeń przy rzece Miljacka, której potrzebowali na swoje nowe budynki i planowali wyburzyć ich więcej. Trafili na dom Benderija, który za nic nie chciał się zgodzić na ich propozycję i po wielu negocjacjach, jego dom PRZENIESIONO kilka metrów dalej. Historia mówi, że mężczyzna osobiście nadzorował, czy jego dom jest budowany dokładnie tak jak sobie tego życzył. Teraz w Inat Kuća jest restauracja.
Koło południa Arjun jechał do Belgradu, a dziewczyny ruszały zwiedzać miasto. Ja postanowiłam pójść na opuszczony tor saneczkowy. I jak to ja, miałam jakieś tam przygody.
Czy warto iść na opuszczony tor saneczkowy w Sarajewie i co tam zobaczysz
Zaczęło się od nieśmiałych prób negocjacji z taksówkarzami. Dowiedziałam się wcześniej w hostelu ile taka przejażdżka powinna kosztować i pewnym krokiem podeszłam do taksówkarza. Taksówkarz rzucił mi cenę 6 razy większą. Zaproponowałam swoją. Taksówkarz zaczął się śmiać, powiedział swoją cenę, powiedziałam, że jednak się przejdę no i poszłam.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że z centrum na tor saneczkowy to około 5km w większości pod górę. No ale, nie ma tego złego. Szłam jak mi GPS kazał, ale jak zobaczyłam człowieka, który wyglądał na mieszkańca to zapytałam, czy ten tor saneczkowy „to tam” machając ręką. Człowiekiem była urodziwa dziewczyna, która szła pod górkę, ja akurat ten odcinek z górki. Dziewczyna była TAK ZASAPANA, że odpowiedziała mi coś takiego, a trwało to dobre 3 minuty.
I……… (sapanie, łapanie się za brzuch) don’t……….. (oparła ręce o kolana i zgięła się w pół)….. speak English (na jednym sapnięciu dokończyła zdanie).
To poszłam tam gdzie kazał GPS. W pewnym momencie skończył się asfalt i trzeba było iść przez ścieżki, czasem błotniste, czasem kamieniste. Szłam w adidasach, co nieco utrudniało sprawę, bo się w niektórych odcinak ślizgałam. Na drodze spotkałam dwa psy, do których na wszelki wypadek gadałam już z daleka, ale jak się okazało w drodze powrotnej, psy były oswojone i mieszkały nieopodal. No ale pogadać nie zaszkodzi.
Kiedy doszłam na tor byłam zasapana i czerwona i cieszyłam się, że nikogo tam nie ma. Tor sam w sobie jest dość ciekawy. Taka kupa podłużnego betonu w środku lasu, którą można sobie pochodzić. Trochę zdziwiło mnie, że nie ma tam za bardzo fajnego street artu. Są jakieś malowidła, tagi, podpisy, ale takich murali, że ojacięniemogę to tam nie widziałam, a obeszłam prawie cały tor. Wracając spotkałam starsze małżeństwo z psem na spacerze, dwie Niemki i, już w drodze powrotnej, dwóch mężczyzn, na oko też podróżujących.
Kiedy stałam na ścieżce wracając do miasta i zastanawiałam się którędy iść, zobaczyłam że tych dwóch mężczyzn już wraca. A wcześniej na zachętę powiedziałam im, że są już blisko toru. Teraz śmigali po zboczach góry jak gazele, podczas gdy ja krok po kroku posuwałam się w dół. Tak się zdziwiłam, że ich znowu widziałam, że STOJĄC się WYWALIŁAM. :)
Kiedy mnie dogonili, umówiliśmy się na piwo. Niezobowiązująco powiedziałam, że dołączę o ile znajdę browar do którego chcieli iść – co wcale nie było takie pewne. W każdym razie, oni zlecieli w dół, a ja nieco ostrożniej poczłapałam w swoim kierunku. O dziwo, pod browar doszliśmy dosłownie w tym samym momencie. Zmęczeni, zasapani, zamówiliśmy po piwie w sarajewskim browarze. Jeden z nich, Portugalczyk, lekarz, miał około 40 lat i był nomadem. Jakiś czas temu rzucił stałą pracę i teraz podróżuje zatrzymując się gdzie chce i tam pracuje jako lekarz. Drugi, o wiele młodszy, Francuz, był właśnie w rowerowej podróży dookoła świata. Wyluzowany, sympatyczny, ten typ co „szuka siebie”. Postanowił też na jakiś czas dołączyć do marszu do Aleppo. I tak sobie rozmawialiśmy o życiu, o współlokatorach, aż w końcu o marszu.
I tu wjechały najcięższe działa. Portugalczyk był przeciwny, głównie dlatego że mieszkał w tym samym hostelu co uczestnicy marszu i był zniesmaczony ich zachowaniem. Impreza całą noc i ludzie, którzy nie za bardzo wiedzą o co z tą Syrią chodzi. Chcą się po prostu dobrze bawić, a taki marsz dał jakiś powód do bycia w drodze i czucia się wyjątkowym. Uwaga, piszę to, co mówił Portugalczyk i chociaż nie jestem entuzjastką marszu, to nie spotkałam ich jako całej grupy w Sarajewie dlatego wolę się wstrzymać z jakąś konkretną opinią. Francuz, członek marszu, mimo całej sympatii do niego, potwierdził to co mówił Portugalczyk. Nie wiedział za bardzo o co w tej wojnie chodzi ani jaki jest cel marszu. Motywacją do dołączenia się do marszu była „cool atmosphere and I just want to have fun now”. Z tym Ciebie zostawię.
Chwilę przed zachodem słońca pożegnałam moich piwnych kompanów i poleciałam na Żółtą Twierdzę na ostatni zachód słońca w Sarajewie. Kogo tam spotkałam? Oczywiście Kamilę. Obejrzałyśmy zachód – niezbyt spektakularny, bo dość zachmurzony i poszłyśmy do McDonalda na jedzenie. A potem na krótki spacer, który dla Kamili skończył się niefajnie. Ktoś jej gwizdnął kosmetyczkę z dokumentami (w tym z paszportem) i innymi rzeczami. Ale o tym pewnie przeczytacie już u niej.
Bośnia i Hercegowina 5, czyli chaos autobusowy
Tu już będzie krótko. Ostatni dzień w BiH spędziłam jadąc z Sarajewa do Tuzli, a właściwie czekając na autobus z Sarajewa do Tuzli, stresując się dlaczego nie ma go mimo, że powinien być 90 minut wcześniej, dzwoniąc do kierowcy, aż w końcu jadąc do tej nieszczęsnej Tuzli.
Zamówiłam sobie transfer wizzaira myśląc, że będzie najszybciej i najpewniej. Nic bardziej mylnego. Rozkład jazdy na stronie, rozkład jazdy w potwierdzeniu rezerwacji, a godzina o której przyjedzie kierowca to trzy różne rzeczy. Dzwoniłam do kierowcy dwa razy, korzystając z uprzejmości ludzi spotkanych na dworcu i za każdym razem kierowca mówił, że już jedzie i będzie za 10 minut. Zajęło mu to 90 minut i kiedy w końcu podjechał, byłam dość mocno zestresowana, że na to lotnisko po prostu nie dotrę. Takie uroki podróżowania po Bałkanach, trzeba się z przygodami tego typu liczyć.
Lot do Berlina był na tyle koszmarny, że już w myślach żegnałam się z życiem. Trzęsło, telepało, miałam wrażenie, że spadamy kilkanaście razy podczas lotu. Niby wiem, że turbulencje to norma, że to nic strasznego, ale świadomość, że jest się w rozpędzonej maszynie ileś tysięcy metrów nad ziemią i że jeśli coś się stanie, to nie ma zmiłuj, zrobiła z tych turbulencji straszne potwory w mojej głowie.
Tydzień w BiH to niewiele, ale wystarczył mi żeby bardzo polubić ten kraj i zapragnąć poznać go bardziej i więcej. Jestem łasa na widoki, a w Bośni miałam ich pod dostatkiem. Ludzie także nie zawiedli. Kolejny raz wyjeżdżając sama poznałam ciekawych ludzi, z którymi chciałam spędzić trochę czasu. Mogłam też pofolgować sobie z samotną szwendaczką i odpocząć od poznańskiej gonitwy i obowiązków, które ostatnio jakby mi się namnożyły.
Daj mi znać czy taka forma wpisów się Tobie podoba. Pierwszy raz robię na blogu taką dokładną „relację” i muszę przyznać, że fajnie mi się to pisało. Pytanie czy chce się Tobie to czytać? :) W kolejnych wpisach będę już się nieco bardziej trzymać tematu i napiszę więcej o konkretnych miejscach wartych uwagi w BiH.