Szkockie centrum nauki, biznesu i kultury, a zarazem miasto stołeczne już od XV wieku – Edynburg. Pierwszy raz jechałam gdzieś tak nieprzygotowana – niewiele czytałam o tym mieście i nie miałam właściwie żadnych oczekiwań. Teraz chcę tam wrócić.
W Edynburgu spędziłyśmy dwa dni. Pierwszy dzień przywitał nas iście listopadową pogodą, jak się później dowiedziałyśmy, typową szkocką pogodą. My – odziane w długie spodnie, softshelle i polary ze zdziwieniem patrzyłyśmy na Szkotów ubranych w t-shirty i krótkie spodenki. Ten same warunki, dla nas jesień, dla nich lato. Drugi dzień zaskoczył wszystkich, nawet Szkotów. Było lekko ponad 20 stopni i niemal ani jednej chmurki na niebie.
W pierwszy dzień kręciłyśmy się głównie po zabytkowym centrum Edynburga i żałowałyśmy, że nie mamy więcej czasu (i pieniędzy), ponieważ to miasto oferuje zawrotną liczbę różnej maści rozrywek: od stand-upów, przez teatry, po muzykę na żywo w wielu pubach czy nawet kościołach. To właśnie w Edynburgu pierwszy raz usłyszałam kobzy na żywo i wiem, że następnym razem wybiorę się na koncert kobziarski.
I jaki jest ten Edynburg?
Nie sposób nie wspomnieć o największej atrakcji, czyli zamku górującym nad miastem. Mimo, że dokładny wiek zamku nie jest znany, to wiadomo, że stał na wzgórzu od co najmniej XII wieku. Teraz jest to miejsce przyciągające miejscowych i turystów, głównie ze względu na „Royal Edinburgh Military Tattoo”, czyli spektakularne pokazy taneczno-muzyczne wykonywane przez… Armię Brytyjską. Bilety rozchodzą się w okamgnieniu na kilka miesięcy przed festiwalem.
Jakim festiwalem?
Edynburg jest centrum prawdopodobnie najlepszego festiwalu sztuki na całym świecie, czyli „The Fringe Festival”, który odbywa się przez cały sierpień. Miasto przez kilkanaście dni dosłownie żyje sztuką, a performanse i teatry uliczne są dosłownie wszędzie. My celowo przełożyłyśmy wyjazd do Edynburga tak, żeby uniknąć festiwalu, ponieważ na ten czas ceny hoteli i hosteli niebotycznie rosną. Może innym razem…?
Miejscem, które ściąga zarówno lokalnych i miejscowych jest ulica Royal Mile, czyli szeroki, brukowany deptak wpisany na listę dziedzictwa UNESCO, który ciągnie się właściwie przez całe stare miasto. To właśnie tam występują kobziarze i inni artyści uliczni. Co kawałek widać tradycyjne puby z typowo brytyjskim piwem „ale” i oczywiście whisky. Kto jest fanem tego trunku, może wziąć udział w „whisky trail”, czyli skosztować wszystkich rodzajów szkockiej whisky i poznać sposoby ich wytwarzania.
My za whisky nie przepadamy, ale chciałyśmy koniecznie posiedzieć przy piwie i zjeść coś dobrego. Naszą uwagę przykuł pub „The World’s End”, jak się później okazało, bardzo popularny wśród Szkotów. Czas oczekiwania na wolny stolik wynosił… 45 minut. Dodam, że było to wczesnym popołudniem. W „The World’s End” polecili nam inny znany pub, „The Albanach”, gdzie oprócz tradycyjnej ryby z frytkami, można zjeść też burger.
Edynburg bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Mimo, że jest to stolica Szkocji i drugie po Londynie, centrum finansowe Wielkiej Brytanii, to miasto nadal posiada kameralny, bardzo Szkocki charakter. W przeciwieństwie do np. Londynu czy Amsterdamu, nie odczuwałam pośpiechu i „biznesowej” nerwówki, a raczej klimat nadchodzącego świętowania. W kolejnym wpisie wybierzemy się na Arthur’s Seat.