Nawet pech się kiedyś męczy, a chmury lecą padać gdzieś indziej. W naszym przypadku było podobnie. Ledwo dojechałyśmy do Patterdale, małej wioski, gdzie są dosłownie cztery budynki, a cała reszta to natura, wyszło Słońce i zrobiło się ciepło. Idealnie, bo miałyśmy w planach zmierzyć się z osławionym Helwellynem i prowadzącą na niego grań, „Striding Edge”. Miałam lekkie wątpliwości, bo najbardziej na świecie boję się chodzenia po wąskich urwiskach. A taka właśnie miała być ta grań.
Dzień przed wyjściem rozmawiałyśmy z bardzo doświadczoną amatorką chodzenia po górach. Na każdą naszą wątpliwość, odpowiadała, że damy sobie radę, wystarczy tylko trzymać się środka i nie spoglądać zbyt często w dół. Na koniec dodała, że to właściwie jest jak spacer, może troszkę bardziej wymagający. Spoiler: jak wróciłyśmy, powiedziała, że na Helvellynie była 4 razy i za każdym się bała. Ale żeby nam nie psuć zabawy, wolała to zatrzymać dla siebie. :):):):)
Podniesione na duchu, wstałyśmy niemal bladym świtem i poszłyśmy. Początek był bardzo przyjemny. Musiałyśmy przejść z Patterdale do Glenridding, odbić w stronę gór i już byłyśmy na szlaku. Już po 15 minut poczułam, że jest inaczej niż się spodziewałam. Góry w Anglii? Phi. W Anglii nie ma gór. Są pagórki. Są wzgórza, ale góry! Góry mamy my, na przykład takie Tatry. A tu zonk. Każdy krok wznosił nas wyżej o jakieś dobre 40-50 cm. Niby nic, ale to tak, jakby wchodzić co trzy schodki na raz. Ciągle.
No nic. Jak już pisałam, jesteśmy z Aśką twarde sztuki i nie damy sobie jakiejś tam górze fikać. Poker face i do góry. Po kolejnych 30 minutach byłyśmy już solidnie spocone, ale zawziętość rosła. Ja przyjęłam taktykę automatycznego robota, a Asia skaczącej żaby. Innymi słowy, ja wolniejszym tempem ale stale szłam do góry, w trybie zautomatyzowanym. Zawsze tak mam przy dużym wysiłku, że włącza mi się tryb robota i głucha na zmęczenie, pot i wszystko inne, idę/ćwiczę/cisnę do skutku. Asia zaś włączała tempo odrzutowca, pruła do przodu ile wlezie i robiła przystanek. I takim sposobem pokonywałyśmy kolejne metry.
Acha, nie wspominałam jeszcze, że szłam w sandałach. Miałam trekki schowane w plecaku, ale chciałam je włożyć tylko na najtrudniejszy, skalisty odcinek, ponieważ moje nogi nadal były zbyt obtarte żeby czuć się dobrze w butach.
Pauza. Siad na ładnym kamieniu, woda, zdjęcie, zdjęcie, zdjęcie. Podeszło do nas małżeństwo w średnim wieku.
-Piękna pogoda na Hellvelyna!
-Piękna w istocie, mamy szczęście!
-Skąd jesteście?
Ha, no tak. Po naszych akcentach nie da się zgadnąć tak łatwo skąd jesteśmy. Obydwie po filologii angielskiej, Asia bardziej amerykańska, ja bardziej angielska.
-Z Polski. Przyjechałyśmy na wakacje do Krainy Jezior.
-Ale pracujecie w Londynie? Czy w innym mieście w Anglii?
-Nie, dlaczego? Pracujemy w Poznaniu, w Polsce.
Chwila konsternacji…..
-Czyli nie pracujecie w Anglii?
-Nie.
Na tym etapie, kolejny raz odbywając podobną rozmowę już się śmiałyśmy. Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć, że dwie Polski pracujące na etacie w Polsce jadą do Anglii na WAKACJE?
-Ale w tych butach?!
Tu pani wymownie popatrzyła na moje sandały.
-Zamienię je na trekki jak zaczną się skały.
-W takich butach jest niebezpiecznie, nie powinnaś w nich chodzić!
Bardzo śmiała uwaga jak na osobę, którą znałam od 5 minut.
No nic, pogadałyśmy i poszłyśmy. Z tym małżeństwem spotkałyśmy się jakąś godzinę później, kiedy pani w trekach siedziała i trzymała się skały. Nie wiedziała jak zejść. Pomimo dobrych butów. ;)
Idąc pod górę na automacie nie zapomniałam oczywiście o robieniu zdjęć. Było cudownie. Sami zobaczcie.
Kiedy naszym oczom ukazała się słynna grań, trochę ugięły się pode mną kolana. Mam słabą głowę do wysokości. Nie rusza mnie kiedy STOJĘ nad urwiskiem, ale jestem niemal sparaliżowana, kiedy muszę przejść wąskim przesmykiem, kiedy wkoło jest urwisko. Nie boję się samej wysokości, ale tego, że akurat osunie się jakiś kamyk i spadnę. Albo że nagle zacznie strasznie wiać, stracę równowagę i jebs, nie ma Kingi. Właśnie taka była Striding Edge.
Ale! Ja bym nie dała rady? Aśka by nie dała rady? Nie ma szans. Niby powiedziałyśmy sobie, że jak zacznie się robić zbyt gorąco to odpuszczamy, ale jestem pewna, że podświadomie nie dopuszczałyśmy takiego rozwiązania. Gdzieś już pisałam o tym, że jak coś nam wpadnie do głowy, to nie ma zmiłuj.
Pierwsze podejście jeszcze całkiem spoko. Skały spore, szerokie na dobre pół metra, było ok. Widok oszałamiający. Koniec skały i głęboka przepaść. Ani drzewka, ani krzaka, którego można by się chwycić, tak na wszelki wypadek. Znowu dogoniło nas dwóch mężczyzn, z którymi kilka razy się wcześniej mijałyśmy i… też odbyłyśmy dialog jak wyżej. Ale ci byli sympatyczniejsi. Anglik i Irlandczyk, Dave i Tom. Musieli zobaczyć nasze spękane miny, bo zaczęli nas zagadywać o Poznań, pracę i inne duperele, a między słowami przemycali uwagi gdzie stawiać kroki i jak nam super idzie. Przyznaję, pomogło nam to wtedy. Kolejne podejście do grani i już ciut gorzej. Przejście o wiele węższe, a skały wystawały pionowo z ziemi, tak, że trzeba było ustawiać stopę miedzy kolcami. Asia zdecydowała się obejść ten niewdzięczny odcinek trasą nieco niżej, równie wąską, ale przynajmniej osłoniętą z jednej strony.
Ja się wtedy jeszcze łudziłam, że nie będę się wcale tak bać. Kiedy jednak Dave, idący przede mną zatrzymał się i powiedział, że robi się gorąco (a leciał po tych skałach jak kozica górska, w porównaniu do nas) i kiedy zobaczyłam przejście wąskie na 20 cm otoczone… przepaścią, naszpikowane wąskimi czubkami skał, stwierdziłam, że nie ma ch***, idę tam gdzie Aśka.
Niżej było trochę bezpieczniej, ale ścieżka i tak była wąska. Można było się jednak przytrzymać skały. Niestety, co dobre, też się kończy i ze ścieżki wchodziło się znowu na sam szczyt grani. Tu już nie kryłyśmy z Aśką powoli powiększającego się przerażenia, bo i nie było po co. Dobrze, że miałyśmy towarzystwo Dava i Toma, a potem jeszcze kilkorga innych Anglików, których spokój, opanowanie i instrukcje nam bardzo pomogły. Najbardziej wymagający moment pojawił się pod koniec grani. Żeby kontynuować drogę na Helvellyna, trzeba było zejść z kilkumetrowej, pionowej ściany. Ściana ze skał, gdzie żadna droga nie wyglądała na dobrą. Właściwie, to tam nie było drogi.
Krok za krokiem, na czworakach, chociaż w pionie, angażując każdy mięsień, zbliżałyśmy się do końca grani. Jak to dobrze, że jeszcze nie wiedziałyśmy, że dwa tygodnie przed nami, z tej samej skały spadł doświadczony chodziarz, a helikopter przyleciał już tylko po jego ciało.
Zejście z grani nie oznaczało końca przygód. Żeby wejść na Helvellyna trzeba było pokonać bardzo strome podejście, też ze skał. Na czworakach oczywiście. Właśnie wtedy zrozumiałam, dlaczego absolutnie wszyscy, z którymi rozmawiałyśmy o Helvellynie używali słowa „scrambling”. Scrambling to nic innego jak chodzenie po górach wymagające angażowania wszystkich kończyn. Od wspinaczki różni się tym, że nie ma zabezpieczeń no i jednak jest mniej hardcorowe, bo skały są na tyle wystające, że w dalszym ciągu dużą część ruchu biorą nogi.
W momencie wspinania się na Helvellyna stres już ze mnie zszedł. Wiedziałam, że najgorsze jest za mną i może właśnie ta świadomość spowodowała, że zaczęłam odczuwać lekkie zmęczenie. W pewnym momencie skały gwałtownie się skończyły, a przed nami rozpościerał się widok na stromą, ale łąkę. Co prawda nie było tam kwiatów, a sama trawa, ale jednak. Po przejściu przez to wzniesienie byłyśmy już na Helvllynie!
Widoki cudowne. Trochę wiało i było odczuwalnie zimniej niż niżej. Pozapinałyśmy kurtki i zrobiłyśmy sobie przyjemną przerwę. Kiedy chciałyśmy już schodzić, znowu dołączyli do nas Dave i Tom i zaproponowali wejście na kolejny szczyt. Już nie tak trudny, a położony na tyle blisko, że właściwie nie robiło to różnicy. Ja zdecydowałam się iść, Asia nie miała na to ochoty więc się na chwilę rozdzieliłyśmy.
Kilka godzin później siedzieliśmy we czwórkę w ogródku jedynego pubu w Glenridding, The Traveller’s Rest i popijałyśmy piwo. Na pusty żołądek. Z lekką bombą udałyśmy się do hostelu, żeby się odświeżyć i odpocząć, a z Davem i Tomem miałyśmy się spotkać jeszcze raz, wieczorem, w pubie The White Lion w Patterdale.
W pubie miałyśmy dwie „zabawne” sytuacje. Pierwsza to taka, że kiedy chciałam zamówić jedzenie w barze (było około 21), to barmanka powiedziała, że już zamknęli kuchnię i teraz sprzedają tylko alkohol. Kiedy kilkanaście minut później z tym samym pytaniem poszedł Tom, o dziwo dało się załatwić frytki. Dyskryminacja?
Koło 23 przyszły też dwie dziewczyny z Polski, jak się później okazało, pracujące w pobliskim hotelu. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że panny z rozbrajającą szczerością powiedziały, że nie mówią ani słowa po angielsku, nie chcą się uczyć, bo im to nie potrzebne. Na nasze pytania, że jak to, niepotrzebne, były jeszcze bardziej zdziwione. Obracają się tylko w polskim towarzystwie, z angielskim życiem, kulturą, mieszkańcami, mają niewiele do czynienia i nie chcą tego zmieniać. Przyznam, byłam mocno zdziwiona, tym, nie boję się tego napisać, dość ignoranckim podejściem. Ja rozumiem, że emigracja, że zarobek, ale jak można nawet nie chcieć poznać miejsca, w którym się mieszka? Te dziewczyny nawet nie pomyślały, żeby pochodzić po górach, mimo, że mieszkają w tak obłędnie pięknym miejscu. O co chodzi? Ktoś wie?