Niedawno pisałam o tym, jak robienie jednego zdjęcia dziennie wpływa na moje podejście do fotografii i rozwój moich umiejętności. Nie napisałam wtedy, że ogromnym ułatwieniem jest to, że ujęcia mogę powtarzać wręcz do znudzenia. Za jasno? Nic nie szkodzi, skrócę czas naświetlania i po sprawie. Nieostre? Okej, wyostrzymy manualnie i będzie git. I tak dalej.
Z analogiem tak nie jest. Nie będę marnować całego filmu na jedno ujęcie, bo zbankrutuję. Muszę się dobrze zastanowić co właściwie chcę pokazać na zdjęciu i jak mam to zrobić, co bez podglądu i wszystkich cyfrowych bejerów nie jest takie proste! Świadomość, że każde naciśnięcie wyzwalacza faktycznie zapisuje obraz na klatce filmu brzmi jak upomnienie: NIE MARNUJ ZDJĘĆ!
Już od dawna miałam ochotę odkopać spod sterty ubrań mojego analoga – starego, radzieckiego Zenita 12XP. Niewielki aparat, który waży ze trzy razy więcej niż mój Pentax i jest absolutnie nie ergonomiczny. I całkowicie manualny.
Piękny zachód słońca nad polskim morzem, cała rodzina na wczasach, mama, siostra i ja ustawiamy się do zdjęcia, tata trzyma Zenita i ustawia ostrość. I kręci tym obiektywem. I kręci! Nam już miny zrzedły, po zachodzie śladu nie ma, w ogóle już następny dzień się zaczął, a zdjęcie nadal w trakcie. Tak to mniej więcej pamiętam. :D Cyfrówkę moja rodzina powitała z wielką ulgą, ja zresztą też, a teraz niczym hipstr level hard latam po Jeżycach i robię Zenitem zdjęcia. (Jeszcze tylko nie wiem, czy cokolwiek z nich wyjdzie!)
Najlepsza dzielnica w Poznaniu będzie jak wywołam foty, a dziś wycieczka do przeszłości. Może być nieco sentymentalnie, ale cóż poradzę, że zdjęcia które odkopałam po SZEŚCIU latach przywołały mi tyle wspomnień. To jest najważniejszy powód dla którego robię zdjęcia. Blog, rozwój to jest wszystko świetne, ale najlepsze jest zachowywanie w pamięci tego co kiedyś było.
Lecimy zatem do 2009!
Skroń na Woodstocku
Pierwszy wakacyjny wyjazd z TYM wymarzonym chłopakiem, faza mocnego zakochania, motyle w brzuchu, różowe okulary i ogromny dystans do wszystkiego co się nie nazywa Wojtek. Tak to mniej więcej wtedy było.
No więc jest ten szczyt marzeń, spanie pod namiotem, koncerty do rana, kąpiele pod grzybkiem (kto bywał na Woodstocku ten wie). Ostatni dzień festiwalu, upał niemiłosierny, nawet w podkoszulku jest za gorąco. Idziemy się schłodzić pod grzybka. Rześkość i siły do życia po nieprzespanych nocach wracają, nawet apetyt jakiś jest.
Mam mokre włosy, które chcę prowizorycznie wycisnąć z wody. Pochylam się i roztrzepuję włosy dłońmi. Nieopodal przechodzi roześmiana grupa woodstokowiczów, ze sceny sączy się przyjemne raeggee, Wojtek coś do mnie mówi, nie słyszę co dokładnie. Myślę sobie, zamachnę się, żeby wytrzepać włosy i pochwalić się przed W. jakie są już długie.
Biorę zamach, super uczucie jak ta woda wylatuje z włosów, nagle JEBS. Przyrżnęłam w coś z całym impetem i mimo, że jest środek dnia, widzę gwiazdki. Już, już chcę wydać z siebie jakiś niecenzuralny okrzyk, kiedy mój wzrok pada na twarz Wojtka, a właściwie na to, co z niej zostało.
Jest Wojtek i jest ktoś jeszcze.
Jego skroń i on to są niemal dwa oddzielne byty. Skroń smętnie wisi nad lewym okiem obnażając różowe mięso, po okularach spływa gęsta strużka krwi.
Kolejne dwie godziny pamiętam jak roaller coaster w podwójnej szybkości. Szukanie punktu ratunkowego, długi marsz z pola woodstokowego do szpitala w Kostrzynie, pytanie lekarza „Kto pana tak urządził?” i niedowierzanie, że to JA i moje przytłaczające poczucie winy mieszające się ze współczuciem. Wtedy naprawdę chciałam być na miejscu Wojtka.
Dziś, po sześciu latach po trzech szwach (szyte na żywca!), widać malutkie kropeczki i to tylko, jak się dobrze przyjrzę z bliska. Już mi nie jest głupio (aż tak), a to wspomnienie nigdy mi z głowy nie uleci. Z Wojtka głowy, podejrzewam, też nie.
ps. kadrować to ja wtedy nie umiałam :X
Randka w tunelu i palec w zęby
To już historia nie tylko na zdjęciach. Tego miejsca po prostu NIE MA. Szklarnia stała opustoszała przez wiele lat i przyciągała miejscową dzieciarnię znacznie bardziej niż miejscowych pijaczków. Pijaczki woleli postać pod murkiem na tyłach Kauflandu, a dzieciarnia miała zabawę ze skradania się przez zarośla do tajemniczego, opuszczonego budynku żeby odpalić pierwsze papierosy i wypić pierwsze piwa (wina, wódki).
Kto normalny wybiera takie miejsca na pierwsze randki?
Wojtek, oczywiście. I nie powiem, żeby mnie to wtedy martwiło (w sumie teraz też mnie nie martwi). Byłam przeszczęśliwa, że będzie randka z elementem grozy, bo w tradycyjnych randkach się raczej nie sprawdzam. Szklarnia to spory budynek składający się z kilku pomieszczeń (część ma oberwane sufity), niewielkiej klatki schodowej prowadzącej do dwóch korytarzy: naziemnego i podziemnego i hali, w której kiedyś naprawdę rosły roślinki. Całość jest mocno zacieniona, a do podziemnego tunelu nie dochodzi naturalne światło.
Jest wrzesień 2008 i umawiamy się specjalnie krótko po zachodzie słońca, atmosfera musi być. Nie bierzemy latarek.
Przedarłszy się przez krzaki, schodzimy po wąskich, zawalonych pokruszonymi płytkami schodach do podziemnego korytarza. Każdy krok odbija się głośnym echem, słychać też spadające krople wody. Kończy się znikome światło dzienne, przed nami tylko gęsta ciemność.
Wojtek-rycerz, idzie pierwszy i bierze mnie za rękę. Biorąc pod uwagę, że nie jesteśmy jeszcze oficjalnie parą, to całkiem śmiałe posunięcie. Krok za krokiem, powolutku dochodzimy do końca tunelu. To teraz jeszcze droga z powrotem i będę się mogła uważać za najbardziej odważną dziewczynę w mieście.
Jest raczej ciasno, a to, że nie możemy się wyprostować dodatkowo utrudnia poruszanie się. Nie chcę iść pierwsza, więc Wojtek musi mnie jakoś wyminąć, żeby znowu prowadzić. Na moment mnie puszcza. Ja stoję bez ruchu i czekam aż jego ręka znowu bezpiecznie poprowadzi mnie przez czarny tunel. Muszę być mocno rozentuzjazmowana, bo mam aż otwartą buzię.
I właśnie to jest przyczyną (komicznego) dramatu.
Dłoń Wojtka, zamiast trafić na moją, trafia, przez moje zęby, prawie do podniebienia. Nie pamiętam już, czy coś wtedy mówię ani ile czasu mija zanim sytuacja wraca do normy. Pamiętam, że to rozładowało całe napięcie i w pewnym sensie nadało ton naszej znajomości – romantyzm? Ok., ale na luzie i bez spiny, bo zawsze może Ci ktoś wsadzić palca w buzię więc lepiej się nie nadymywać. Zdjęcia zrobiliśmy rok po tych wydarzeniach. Wtedy akurat chyba żadnej wtopy nie było.
Górka
Wieść gminna niesie, że wiele dzieci na górce powstało. Nie ma chyba w tym nic dziwnego, skoro widoki piękne, na miasto i kościół (!), parking nie za duży, nie za mały też jest, tłumów brak. Chyba, że policzymy tysiące ciał leżące na cmentarzu, do którego ów parking należy?
Dla przedsiębiorczej młodzieży z niewielkiego miasta to nie jest przeszkodą. Znicze wszak dają całkiem romantyczne światło. Ja fanką tego miejsca jakoś nie jestem, nie po zmroku, ale po górkach wyrastających przy Dębicy lubiłam chodzić. Takie uroki Podkarpacia, niby nic ciekawego nie ma, a takiej natury w Wielkopolsce nie spotkasz.
Nieopodal cmentarza jest kolejna górka i kolejna… i całkiem malowniczy las, w którym znienacka można natknąć się na bajeczne polany. Zdjęcie poniżej zostało dokładnie wyreżyserowane. Szłam na górkę mając wizję właśnie tego ujęcia. My, w prawym dolnym rogu, w tle miasto. Dla przeciwwagi, największy kościół na Podkarpaciu w lewym górnym rogu. Zanim zrobiłam to zdjęcie, dystans między statywem a Wojtkiem przebiegłam dobre 10 razy.
A wracając, spotkaliśmy pana z koniem. Nie ogarniałam wtedy Zenita na tyle dobrze, żeby ustawić taki czas naświetlania, żeby pan się nie rozmazał, także musisz sobie wyobrazić, że zdjęcie poniżej jest ostre. Albo i nie – bo takie nieostre w sumie też jest całkiem spoko.
I na koniec, duszek!
Proces robienie zdjęć sześć lat temu wyglądał mniej więcej tak: robię zdjęcie cyfrówką (Sony DSC H7) i przenoszę ustawienia na Zenita. Zazwyczaj działało, chyba, że akurat zapomniałam przewinąć do następnej klatki. Raz zapomniałam i dopóki nie dostałam zdjęć do ręki, to myślałam, że zdjęcia będą się nadawały tylko do kosza. A tymczasem wyszedł mi całkiem niespodziewany, aczkolwiek bardzo ciekawy efekt: sylwetka Wojtka magicznie wtopiona w tło. Skąd te kolory, to nie mam pojęcia, bo okolica była mocno zielona, czerwieni i różu tam do dziś nie uświadczysz. Lubię to zdjęcie i chętnie powtórzę taki efekt. Obawiam się tylko, że “specjalnie” mi on nie wyjdzie.