Trekking na szlaku Laugavegur jest jedną z najlepszych rzeczy jakie możesz zrobić na Islandii. Szlak Laugavegur uważany jest za jeden z najpiękniejszych na całym świecie i polecany jest przez największe magazyny podróżnicze. Mimo swojej rosnącej popularności, jest wciąż mniej zadeptany niż reszta Islandii, nie porównując nawet z naszymi, polskimi górami co zresztą zobaczysz na zdjęciach. Nie ma na nich zbyt wielu ludzi. Bardzo chciałam przejść Laugavegur i sprawdzić czy jest naprawdę tak wspaniały jak o nim mówią. Wyzwaniem był fakt, że planowałam przejść go SAMA, a nie tak jak w Parku Narodowym Vatnajökull, z grupą i przewodnikiem. Jak było? Czy dałam radę? Zapraszam na fotorelację dzień po dniu z malowniczego szlaku Laugavegur.
Hiking w kolorowych górach Landmannalaugar
Kolorowe góry w Landmannalaugar są tak nieziemsko piękne, że po prostu musiałam tam spędzić trochę więcej czasu. Standardowo szlak Laugavegur idzie się w cztery dni:
Dzień 1: z Landmannalaugar do Hrafntinnusker – 12km
Dzień 2: z Hrafntinnusker do Álftavatn (or Hvanngil) – 12km (or 14km)
Dzień 3: z Álftavatn do Emstrur (Botnar) – 16km
Dzień 4: z Emstrur (Botnar) do Þórsmörk (Húsadalur) – 16 km – razem 55-56 km.
Ja zaś podeszłam do sprawy nieco inaczej. Jestem zaprawionym piechurem i wymyśliłam, że 12 kilometrów dziennie to jednak dla mnie trochę za mało. Co ja będę robić przez pół dnia w namiocie? Zimnym namiocie? Po drugie, chciałam za wszelką cenę ominąć drugi camping w Hrafntinnusker, najwyżej położonym i najzimniejszym punkcie z całego szlaku gdzie silne wiatry i gęste mgły już dawno temu stały się legendą. Mój śpiwór nie był odpowiedni na tak ekstremalne warunki.
Zrobiłam więc tak: zostałam cały jeden dodatkowy dzień w Landmannalaugar i obeszłam jego okolice, o czym możesz przeczytać tutaj (znajdziesz tu także propozycje jednodniowych tras trekkingowych w Landmannalaugar) i połączyłam dzień pierwszy z drugim, robiąc w pierwszy dzień trekkingu 24 km i kolejno 16 i 16. Dla mnie sprawdziło się to idealnie i już na tyle zdążyłam się stęsknić za szlakiem Laugavegur, że planuję przejść go jeszcze raz, tym razem dokładając kolejne 25 km i kończąc w Skógar.
Szlak Laugavegur Dzień 1: z Landmannalaugar do Álftavatn (24km)
Pierwszy budzik nastawiłam już na 6:00. Wychyliłam nos z namiotu i zobaczyłam gęstą biel otaczającą zarówno camping w Landmannalaugar jak i szczyty gór na szlaku Laugavegur. Byłam chyba jedyną obudzoną osobą, sądząc po ciszy i spokoju na campingu, a że pogoda nie pozwalała na wyruszenie na szlak, postanowiłam jeszcze się zdrzemnąć.
Dopiero koło 7:00 usłyszałam pierwsze kroki i pokrzykiwania niedaleko namiotu. Mgły nadal unosiły się nad górami, a były tak gęste, że miałam wrażenie, że jestem w alternatywnym chmurkowym świecie. Albo w jakimś czyśćcu. Ogarnęłam się całkiem szybko i zabrałam się do składania namiotu.
Szlak Laugavegur w pojedynkę?
Szczerze mówiąc, miałam nadzieję przejść szlak Laugavegur w pobliżu kogokolwiek głównie ze względów bezpieczeństwa. Pierwszy dzień czterodniowego szlaku jest jednym z najbardziej wymagających: idzie się ciągle pod górkę i z górki, teren nie jest utwardzony więc trzeba mieć trochę pary w nogach. Po drugie, jako że jest to już dość wysoko (ponad 1000 m n.p.m.), na odcinku między Landmannalaugar a Hrafntinnusker często są gęste mgły i burze. Za nic na świecie nie chciałam się znaleźć sama w momencie, kiedy widoczność spadłaby do metra – a tak się na Laugavegur nierzadko dzieje.
Celowo składałam namiot raczej powoli i kręciłam się po campingu nieco dłużej niż było mi to potrzebne. Kątem oka widziałam mężczyznę, który również szykował się na szlak i chciałam iść w pobliżu. Guzdrał się jednak tak niemiłosiernie, że stwierdziłam, że już wolę iść sama niż zaczekać się na śmierć. Inna sprawa, że łączyłam dzień pierwszy z drugim i miałam do przejścia 24 km. Całkiem sporo jak na teren mocno górzysty. W momencie kiedy przestałam czekać, a zaczęłam działać, strach ustąpił i zaczęłam ogarniać.
Kilka kroków za chatkami, kierując się na początek szlaku dostrzegłam cztery kobiety. Trzy szły w dość zabawny sposób: potykając się o siebie co chwilę, głośno rozmawiając i śmiejąc się. Jak się potem okazało, były to studentki z Francji, bardzo zdeterminowane aby przejść Laugavegur nawet POMIMO braku butów trekkingowych i normalnych spodni (szły w dżinsach, szczerze współczuję). Potem się poznałyśmy i okazało się, że do Landmannalaugar wróciły drugi raz, bo za pierwszym deszcz zatopił im namiot. :D
Czwarta kobieta trzymała się nieco bardziej z tyłu i odniosłam wrażenie, że na kogoś czeka.
Jak się wkrótce okazało, czekała na mnie! O tym, jak poznałam się z Sophią z Niemiec możesz przeczytać tutaj.
Kilka myśli o podróżach solo
Często słyszę pytania czy nie boję się podróżować sama i czy mi się „samej” nie nudzi.
No więc boję się podróżować sama, ale umiarkowanie, bo im więcej jeżdżę tym więcej się uczę jak zwiększać swoje bezpieczeństwo.
Nie nudzi mi się „samej” z dwóch powodów. Lubię pobyć sama, a w podróży solo tak naprawdę poznaje się więcej ludzi niż jadąc z przyjaciółką czy chłopakiem/mężem. Jadąc w towarzystwie skupiasz się na osobie, z którą jesteś, o wiele mniej na tym co na zewnątrz.
Pomyśl – podeszłabyś zagadać do grupy ludzi, która się świetnie bawi czy do pojedynczej osoby? Jestem pewna, że zam Twoją odpowiedź.
Kiedy poznaję kogoś kto także podróżuje w pojedynkę, od razu mamy przynajmniej jeden dobry temat do rozmowy. A potem wszystko się układa, często o wiele lepiej niż bym się tego spodziewała.
Kobiety zdobywają Laugavegur
Ulżyło mi bardzo kiedy poznałam się z Sophią i już po kilku pierwszych minutach gadało nam się na tyle dobrze, że stwierdziłyśmy, że CAŁY szlak przejdziemy razem, nie tylko ten pierwszy dzień. Kiedy zostawiłyśmy gąszcz pól lawowych Laugahraun za nami, mgły podniosły się i dalsze odcinki szlaku stały się, w końcu!, widoczne. Słońce na przemian z zachmurzeniem towarzyszyły nam przez cały dzień, ale widoczność była po prostu nieziemska. Aż do wieczora…;-)
Lunch z najlepszym widokiem na świecie
Wkrótce po tym, jak minęłyśmy wulkan Brennisteinsalda, zaczęła się seria ostrzejszych podejść. Jedno, najdłuższe z tego początkowego odcinka, było tak strome, że gdybym chciała, mogłabym głową dotknąć ziemi gdybym się trochę pochyliła do przodu. Technicznie rzecz biorąc, szlak Laugavegur nie jest trudny. Nie ma żadnych super stromych, odsłoniętych grani, nie trzeba się wspinać na łańcuchach, ale mimo to Laugavegur może dać w kość. Trekking praktycznie ciągle (w pierwszy dzień i drugi dzień) biegnie sinusoidalnie.
Widok ze szczytu tego stromego podejścia wynagrodził nam wszystkie trudy. Usiadłyśmy z Sophią na ziemi i zjadłyśmy drugie śniadanie patrząc się na jeden z najpiękniejszych widoków jakie kiedykolwiek widziałam. Co ciekawe, mimo, że widoczność pozwalała dojrzeć tak daleko jak pola lawowe Laugahraun i plac, na którym był nasz camping, byłyśmy już w jednej trzeciej dystansu między Landmannalaugar a Hrafntinnusker.
Coraz więcej kłębów pary na Laugavegur – odcinek geotermalny
Z każdym kolejnym krokiem szlak Laugavegur pokazywał swoje jeszcze piękniejsze oblicza. Bezkres kolorowych gór poprzeplatanych śniegiem, kłęby pary unoszące się nad geotermalnymi terenami i mieniące się w słońcu odłamki obsydianu! Nie mogłam opuścić aparatu, bo gdzie nie spojrzałam, był widok godny zdjęcia.
Zmiana krajobrazu: od kolorowego ryolitu do czarnego obsydianu
Krajobraz na szlaku Laugavegur zmienia się często i czasem nawet dość nagle. Kolorowe góry ryolitowe szybko zostały wyparte przez wszechogarniającą czerń. Czerń, która bardzo pięknie mieniła się niemal na złoty kolor w słońcu – to obsydian. To także tutaj pilnowanie szlaku było trudniejsze niż wcześniej. Czarny kolor nie pomagał w odróżnianiu ukształtowania terenu – wszystko zlewało się w jedną, bliżej nieokreśloną powierzchnię. Często widziałam słupek daleko przed nami, a nie mogłam dojrzeć tego najbliższego, bo schowany był w rynnie między górkami. Nie wyobrażam sobie iść przez ten odcinek kiedy jest mgła, zgubiłabym się na milion procent. Nawet w słońcu przypadkiem zeszłyśmy ze szlaku.
W tym odcinku był też jeden z moich ulubionych – długa ścieżka przez śnieg, który nigdy nie topnieje. Zresztą, zobacz na zdjęciach poniżej. ;-) Co ciekawe, na śniegu wcale nie było chłodniej niż na reszcie szlaku.
Kolejne kilkadziesiąt minut przechodziłyśmy często przez mosty ze śniegu i widziałyśmy całe mnóstwo jaskiń uformowanych przez czapy śniegu. W pewnym momencie Sophia uratowała parę, która nadchodziła z naprzeciwka i nie widząc grubości śniegu, szła centralnie tam, gdzie śnieg był najcieńszy. Gdyby tam doszli, na pewno wpadliby do strumyka, także trzeba jednak uważać. :)
Pogaduchy z piechurami – najlepszy sposób na najświeższe informacje o pogodzie i warunkach
Spotkanie pierwszych ludzi nadchodzących z naprzeciwka na Laugavegur znaczy tylko dwie rzeczy: albo jesteś w połowie drogi, albo bardzo blisko kolejnego campingu. Często zagadywałyśmy do ludzi z naprzeciwka głownie po to, aby dowiedzieć się jaka jest pogoda. Strażnicy na campingach mają na to trochę wyrąbane, no może oprócz tych w Landmannalaugar i Thorsmork. Poza tym, na Laugavegur podobnie jak wszędzie indziej w społeczności górołazów, działa mówienie sobie „cześć” i wymiana uwag o szlaku. Niby nic wielkiego, a jak miło.
Obiad na szczycie Laugavegur – oszałamiającym i mrożącym Hrafntinnusker
Konkretny lunch planowałyśmy zjeść w Hrafntinnusker – drugim campingu na szlaku Laugavegur. To przepięknie położone miejsce, otoczone górami, na wysokości około 1100 m n.p.m. To miejsce jest też legendarne ze względu na silne wiatry i bardzo niskie temperatury.
Chciałyśmy posiedzieć w Hrafntinnusker około 30 minut, ale już po 10 ledwo mogłam ruszać palcami. Było tak zimno, że czułam jak dosłownie zamarzają mi kości. Jestem zmarzluchem, więc może to dlatego, może umięśnionemu facetowi nie byłoby aż tak zimno, ja jednak dość szybko tam kostniałam.
Po jedzeniu i uzupełnieniu zapasów wody, ruszyłyśmy w dalszą drogę. Do Álftavatn miałyśmy do przejścia jeszcze 12 km. A tą panoramę poniżej sobie wydrukuję w dużym formacie i powieszę w pokoju. Kocham ten widok. <3
Czym tak naprawdę jest Laugavegur – szlak sinusoida
Wszystko co pamiętam z kolejnych godzin na szlaku to ciągłe podejścia i zejścia z różnej wielkości górek. Islandia oszalała. Podobnie jak w Vatnajokull, teren falował zamaszyście, a pośladki pracowały. Ledwo co wdrapałyśmy się na jedno wzniesienie, a już trzeba było z niego schodzić i wchodzić na kolejne.
Taki teren królował aż do pieruńsko wysokiego i stromego podejścia, skąd rozpościerał się przepiękny widok na Hrafntinnusker. Usiadłyśmy z Sophią na głazie i przegapiłyśmy się na ten bezkres dopóki nie doleciały do nas czarne i gęste chmury.
Spotkałyśmy tam też grupę Amerykanów: kilku absolwentów liceum i ojca jednego z nich. Robili właśnie dużą wyprawę zanim każdy rozjedzie się na inny uniwersytet. Stanowili zabawną ferajnę: ojciec widocznie człapał za nimi z konkretną zadyszką, a oni skakali po największych wzniesieniach jak gazele. Spotkałyśmy się z nimi później, podczas rezerwacji chatki w Alftavatn kiedy chmury, które właśnie zobaczyłyśmy w końcu nas dogoniły.
Nad jeziorem Álftavatn: najpiękniejszym miejscu na szlaku Laugavegur
Krajobraz zmienił się ponownie kiedy stanęłyśmy na wzniesieniu górującym nad doliną Álftavatn. Zdjęcia przypominają mi ten ogrom piękna, ale i tak nie oddają tych przestrzeni, świeżego powietrza, dźwięków, które nam towarzyszyły.
Bezkresna, zielona dolina z meandrującymi rzekami i fantazyjnie ukształtowanymi górami rozpościerała się u naszych stóp. Tam właśnie, zaraz przy jeziorze Álftavatn miałyśmy spędzić dzisiejszą noc. Zanim jednak rozpoczęłyśmy najdłuższe i najbardziej strome zejście z całego szlaku Laugavegur, siedziałyśmy w ciszy chłonąc widoki. Miałyśmy dużo szczęścia tego dnia, bo ledwo pół godziny później chmury zeszły tak nisko, że nie było widać nawet czubków gór, a gęsty deszcz ograniczył widoczność do kilkunastu metrów.
Schodząc z tej stromej ściany nie odczuwałam w ogóle strachu. Narzuciłam nawet dość wyśrubowane tempo i już po kilku chwilach byłam sama na szlaku. Zatrzymywałam się tylko po to, żeby poczekać na Sophię, która takich stromych zejść nie lubiła. Nie będę ukrywać, że śmigając po tym zejściu nie czułam dumy. Czułam – bo jeszcze miesiąc temu takie zejście by mnie paraliżowało.
Pierwsze przejście przez rzekę na szlaku Laugavegur
Już w dolinie musiałyśmy przejść jedną rzekę. Mimo, że była to najmniejsza, najspokojniejsza i najłatwiejsza z wszystkich rzek na szlaku Laugavegur, najdłużej się z Sophią zastanawiałyśmy, gdzie i jak najlepiej ją przejść. W kolejnych dniach robiłyśmy to z większą wprawą. :D
Tak się złożyło, że po tych kilkunastu kilometrach tego dnia zrobił mi się niewielki odcisk ale w bardzo dziwnym miejscu. Z lewej strony pięty. Trochę mnie to obcierało podczas chodzenia i wejście do lodowatej wody po całym dniu w butach było bardzo przyjemnym przeżyciem. Polecam każdemu. :D
Kilkanaście minut po tym jak przeszłyśmy przez rzekę strasznie się rozpadało. Do Álftavatn doszłyśmy niemal przemoczone i ostatnią rzeczą na jaką miałam wtedy ochotę, to kolejna noc w mokrym namiocie, suszenie ubrań w drodze i zimno.
Robię niemożliwe – rezerwuję chatkę w Álftavatn!
Musiałyśmy wejść do głównej chatki w Álftavatn żeby zapłacić za camping. Kiedy stałam i czekałam, aż pani uszykuje sobie zeszycik z płatnościami, za oknem lało tak mocno, że było po prostu biało. Ściana deszczu, zupełnie jak w Vatnajokull pierwszego dnia.
Nie licząc na wiele, zapytałam czy mają jakiekolwiek wolne miejsca w chatkach. Byłam gotowa brać miejsce jeśli tylko będą dwa: dla mnie i dla Sophii i nie brać, jeśli miałoby być tylko jedno. Ku mojemu skrajnemu zdziwieniu, pani odpowiedziała, że mają MNÓSTWO miejsc! A wszędzie na internetach pisali że trzeba chatki rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Jak widzisz, niekoniecznie. :)
Szybko wzięłyśmy dwa miejsca w domu mimo, że był to mój najdroższy nocleg w całej podróżniczej karierze. Zapłaciłam za łóżko bez pościeli we wspólnym dormitorium jakieś 50 Euro i szczerze mówiąc, zapłaciłabym nawet 60 tego dnia. Po prostu chciałam być sucha i w ciepłym. Ledwo zapłaciłyśmy za nasze łóżka, do chatki wlecieli przemoczeni Amerykanie i, zgadnij co!, dla nich TEŻ znalazło się miejsce!
To był jeden z najlepszych wieczorów nie tylko na Islandii, ale z moich podróży w ogóle. W chatce zebrała się fajna grupa ludzi i razem spędziliśmy czas. Była grupa składająca się z 3 Amerykanów i Amerykanki idących Laugavegur od drugiej strony, jedna dziewczyna z Niemiec (oprócz Sophii), która miała bardzo interesujące perypetie miłosne do opowiedzenia, grupa absolwentów liceum ze Stanów (zrobili na mnie mega dobre wrażenie, ale dlaczego – o tym za chwilę) i jeszcze jedna Amerykana podróżująca solo, graficzka.
W chatce było ciepło, a drewniany wystrój dodawał przytulności. Zjedliśmy razem obiad, dla odmiany siedząc przy stole, a nie na ziemi, używając metalowych sztućców, a nie plastikowych. Piliśmy gorącą herbatę i czekoladę. Super było.
Solo nad jeziorem Álftavatn – życie jest piękne!
Już się ściemniało, kiedy wygnało mnie na spacer. Sophia szykowała się już do spania więc poszłam sama.
Tafla jeziora była idealnie gładka, a ciemne zarysy otaczających gór odbijały się w granatach i zieleniach wody.Oprócz mnie, nad brzegiem jeziora była jeszcze jedna kobieta i para fotografów nagrywających timelapsa.
Stojąc nad brzegiem jeziora Álftavatn i patrząc jak robi się coraz ciemniej, czułam się, kolejny raz!, absolutnie szczęśliwa. Pierwszy dzień na szlaku Laugavegur potoczył się nawet lepiej, niż miałam nadzieję. Świetne towarzystwo mnie samo znalazło w postaci Sophii, z którą planujemy już powoli kolejny trekking. Udało nam się przejść zaplanowany dystans bez nieprzyjemnych przygód, przez cały dzień miałyśmy super pogodę i tylko pod wieczór złapała nas ulewa. Co skończyło się i tak dobrze, bo dzięki temu spędziłam bardzo miły wieczór w islandzkiej chatce. Kolejny raz podróż solo okazała się dla mnie najlepszą alternatywą.
Kiedy po niecałej godzinie wróciłam do chatki, już niemal w ciemnościach kompletnych, wszyscy już spali więc najciszej jak się tylko dało, weszłam do swojego śpiwora i podelektowałam się uczuciem ciepła rozchodzącego się po moim ciele. Całkiem przyjemnie śpi się pod dachem. :D
Krótka lekcja o chrapaniu – przeczytaj i puść dalej! Tak się właśnie robi!
Wchodząc do chatki zobaczyłam coś dziwnego – w kuchni na podłodze ktoś leżał. Myślałam, że to ktoś z campingu nie wytrzymał zimna i przeniósł się do chatki. Jak się rano okazało, to jeden z Amerykanów się tam przeniósł i dobrowolnie spał na karimacie na podłodze zamiast na łóżku, bo chrapał i nie chciał innych budzić.
Byłam bliska, żeby mu wyznać miłość. :D Serio, tak się właśnie robi, jak się chrapie. Wychodzi się samemu, a nie psuje innym noc.
Szlak Laugavegur Dzień 2: z Álftavatn do Emstrur (Botnar) – 16km
Po nocy przespanej w ciepłej chatce, rano czułam się jak młody bóg. Szybko się z Sophią ogarnęłyśmy i wyszłyśmy na szlak. Zależało mi bardzo aby zyskać dystans między nami, a resztą ludzi, co okazało się raczej łatwe. Wystarczyła pierwsza rzeka – Blafjallakvisl, którą miałyśmy przejść.
Przeszłyśmy przez Blafjallakvisl bardzo sprawnie i zorganizowana wycieczka została daleko w tyle. Teraz zostałyśmy tylko my i owce od czasu do czasu. Po niespełna godzinie dotarłyśmy do Hvanngil – campingu/chatek alternatywnych do Alftavatn. Szlak Laugavegur można również przejść w dwa dni, a robiąc tak, lepiej jest zatrzymać się pierwszego dnia właśnie w Hvanngil i tym samym, skrócić dystans do Thorsmork.
Ten etap trekkingu po Laugavegur był najbardziej płaski ze wszystkich. Mimo, że na początku było to wygodne, to wkrótce zaczęłyśmy tą monotonię przeklinać. Ale o tym za moment.
Jak minęłyśmy Hvanngil i przeszłyśmy przez most, czekała na nas rzeka Emstrur – wartka, szeroka rzeka lodowcowa, która może być niebezpieczna. Tutaj mały hint ode mnie: na szlaku Laugavegur NIE przechodź przez Emstrurę tam, gdzie przejeżdżają auta – woda jest tam o wiele głębsza. Idąc od strony Hvanngil, skręć w lewo, idź około 200 metrów w górę koryta rzeki i dopiero tam się przez nią przepraw. Jak przechodzić rzeki lodowcowe pisałam tutaj. Z Emstrurą szczególnie ważne jest zachowanie uwagi, bo to zdradziecka rzeka. Mimo, że w najgłębszym miejscu woda sięgała mi do kolan, to nurt był tak silny, że byłam mokra prawie do gaci.
Ten jeden etap, kiedy szlak Laugavegur jest…nudny
Jak już się możesz domyślić, po przejściu przez rzekę Emstrurę krajobraz ponownie się zmienił. Zieleń ustąpiła rozległej czerni. Szlak prowadził przez dość szeroką drogę wydeptaną na równinie urozmaiconej jedynie uroczymi, różowymi kwiatuszkami. Po kilkudziesięciu minutach trekkingu, nawet kwiatki zniknęły i szłyśmy z Sophią przez czarne pagórki.
Teren, mimo że teoretycznie prosty, wodził nas za nos. Przez to że wszystko było czarne, nie odróżniałam już jednego pagórka od kolejnego, nie potrafiłam za bardzo ocenić odległości, a z kolejnego wzniesienia, które miało być tym ostatnim, widać było tylko pustynię kolejnych pagórków. Po pewnym czasie takiego wędrowania marzyłyśmy żeby tylko jak najszybciej dojść do Emstrur (Botnar) i zobaczyć coś innego niż czarne pagórki.
Poza tym, czekał na nas jeszcze mini trekking wokół kanionu Markarfljótsgljúfur.
Emstrur: hiking przy kanionie Markarfljótsgljúfur
Markarfljótsgljúfur kozacki jest! Stania nad urwiskiem zdecydowanie nie poleciłabym osobie mającej lęk wysokości. :D Tym bardziej, że strasznie tam wiało.
Kanion Markarfljótsgljúfur jest dość blisko campingu w Emstrur więc obejście kawałka i porobienie zdjęć zajęło nam około godzinę. Są też dłuższe szlaki, ale tak potwornie wiało, że wolałyśmy z Sophią wrócić do Emstrur i zrobić sobie obiad.
Kolejny zabawny fakt: Na internecie można przeczytać mnóstwo relacji ze szlaku Laugavegur polecających pytać się „strażników” campingów o pogodę. Prawda jest taka, że strażnicy mają na to zdrowo wyrąbane, nie prowadzą żadnych zapisów, a jedynym zabezpieczeniem jest aplikacja Safe.IS.
Przekonałyśmy się o tym właśnie w Emstrur, gdzie na drzwiach recepcji wisiała kartka „Pogoda na jutro: słońce, deszcz, chmury, wiatr”. Zapytałam dziewczyny z recepcji kiedy powiesiła kartkę, żeby ocenić czy to „jutro” to jutro czy jeszcze dziś. Dziewczyna, totalnie znudzona, bo pewnie takich pytań usłyszała dziesiąt tego dnia, odpowiedziała, że kartka wisi od… początku miesiąca, bo na Islandii pogoda zmienia się szybko i ZAWSZE jest słońce, deszcz, chmury, wiatr. Także tak. :)
W trakcie obiadu, na przemian świeciło oślepiające słońce i padał deszczyk. W przeciągu może…. 20 minut. :) Idąc spać tego dnia znowu czułam się fajnie, tym bardziej, że zasypiałam do szumu potoku.
Szlak Laugavegur Dzień 4: z Emstrur (Botnar) do Þórsmörk Húsadalur – 16 km
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Z taką właśnie myślą obudziłam się ostatniego dnia trekkingu na szlaku Laugavegur. Pierwsze kilka kilometrów to tak naprawdę okrążanie kanionu. Jak sobie zobaczysz mapę szlaku, to na południu jest takie eleganckie półkole – to właśnie ten etap. Tam też jest ta znana część trasy z zejściem po linie i mostkami przytwierdzonymi do skał. Przed wyruszeniem na szlak się tego etapu trochę obawiałam, ale kiedy zobaczyłam jak to wygląda, strach mi w mig przeszedł. Ten odcinek jest naprawdę łatwiutki.
Jak napiszę, że krajobraz zmienił się kolejny raz to nie będzie to już żadna nowość. Pięknie było i w końcu pojawiły się jakieś zielenie. Po wczorajszym, czarnym dniu była to miła odmiana. Kiedy zobaczyłam rozległą dolinę z rzeką Þröngą, wiedziałam że jesteśmy już blisko Þórsmörk. Jeszcze tylko przejść przez rzekę, 40 minut przez pierwszy od wielu dni LAS i będę mogła powiedzieć, że przeszłam Laugavegur! Szłyśmy z Sophią jak na skrzydłach.
Prawdziwym wyzwaniem tego dnia było przejście przez rzekę Þröngá i przed tym miałam prawdziwego pietra, głównie dlatego, że kilka dni wcześniej otrzymałam komunikat z apki Safe.IS, że poziom wód znacznie się podniósł (mniej więcej do pasa) i bezpiecznie jest zrezygnować z przechodzenia rzeki. Niby jak mam zrezygnować będąc na końcu szlaku? Wracać?
Þröngá okazała się być wymagająca, ale nie tak straszna jak się obawiałam. Woda była hiperzimna, nurt wartki, a podłoże bardzo nierówne. Wchodząc na kamień i z niego schodząc, miałam wodę do kolan i zaraz potem prawie do połowy ud. Do tej pory się cieszę, że widząc zbliżającą się dolinę z Þröngą, wybiłam do przodu i zobaczyłam w którym mniej więcej miejscu najlepiej jest przejść. Jako, że woda była kompletnie nieprzejrzysta, ciężko by nam było ocenić, gdzie jest najbezpieczniej.
Przygotowane na najgorsze, wzięłyśmy się z Sophią pod ręce i weszłyśmy w zimne odmęty Þröngi. Mniej więcej w połowie szerokości rzeki zrobiło się głębiej, woda sięgała nam ponad kolana, a nurt był na tyle silny, że trudno mi było przesunąć nogę w przód. Powoli dałyśmy radę, a na brzegu zobaczyłam że -znowu-jestem mokra prawie do majtek. Co ciekawe, kiedy ubierałyśmy się, przez rzekę przeszedł chłopak. Wybrał miejsce kilka metrów obok nas i co? Woda sięgała mu do połowy łydek. :)
Hiking przez Þórsmörk – ostatnia prosta na Laugavegur
Przejście do Thorsmork jest magiczne – ledwo wychodzisz z Throngi i nagle DIAMETRALNIE zmienia się krajobraz. Poczułam się jakbym się nagle znalazła w Polce, w Wielkopolskim Parku Narodowym. Gęste drzewa, krzaki, urocze ścieżki na początku, a później jeszcze bujniejsze lasy i wąskie przejścia z oszałamiającymi widokami. Chciałabym mieć chociaż jeden pełny dzień na pochodzenie po Thorsmork, bo tam jest naprawdę pięknie (coś tak dziwne na Islandii, nie? :D).
PRZESZŁAM LAUGAVEGUR!
Moment wejścia na teren Volcano Huts w Húsadalur był symboliczny. Oto stałyśmy z Sophią pod wielkim drogowskazem wskazującym na Landmannalaugar, mówiącym że właśnie przeszłyśmy całe 55km na najbardziej znanym szlaku na Islandii. Po tygodniach przygotowań, planowania i zmartwień czy dam radę, stałam zmęczona ale szczęśliwa na końcu Laugavegur.
Nie byłabym sobą, gdybym ogarniała sytuację do końca szlaku więc musiałam, po prostu misiałam coś wywinąć. Kilka dni wcześniej schowałam swój bilet z Iceland By Buss pass do obudowy telefonu, żeby na pewno tego nie zmoczyć ani nie zgubić. Ta kryjówka była tak zmyślna, że okazałam się za głupia, żeby potem na to wpaść. Kompletnie o tym zapomniałam i na stoliku przy chatce wybebeszyłam cały swój plecak, śpiwór, namiot i wszystko inne, powoli godząc się na wizję płacenia za bilet, który już mam. Kiedy już cały stół i okolice były skolonizowane moimi rzeczami, a dziewczyna siedząca niedaleko kibicowała mi w poszukiwaniach, przypomniało mi się, że bilet jest w telefonie… :)
Sophia zostawała w Húsadalur kolejny dzień, a ja wracałam do Rejkjawiku. Pożegnałyśmy się szybko z obietnicą ponownego spotkania. Do tej pory jesteśmy w kontakcie i powoli planujemy kolejny trekking. Kiedy Sophia poszła uczcić ukończenie trekkingu w saunie, ja usiadłam przy stole w restauracji Volcano Huts i zjadłam najdroższe żelki i najdroższego snikersa w życiu. Każde po 15 zł. ;-)
To były naprawdę fajne dni! Laugavegur wyprzedził moje oczekiwania i nie bez przyczyny nazywany jest jednym z najlepszych szlaków na świecie. Jest różnorodny, wymagający ale także do zrobienia bez specjalnych umiejętności. Można równie dobrze przejść go w całkowitej samotności – wystarczy wychodzić na szlak przed 8:00, a można także blisko innych ludzi. Bardzo dobrze wspominam Laugavegur i wiem, że na pewno tam wrócę. Co więcej, chcę przejść dłuższą wersję szlaku, łącząc Laugavegur z Fimmvörðuháls i kończąc w Skógar. ;-) Pytanie tylko – kiedy?
Więcej info o podróżach po Islandii znajdziesz tu, na nowym projekcie podróżniczym znajomego blogera.