Trekking w parku narodowym Vatnajökull z największym lodowcem w Europie z grupą nieznanych mi osób zamiast trekkingu po dobrze znanych i ciepłych państwach na południu Europy? Czy ktoś może mi przypomnieć o czym ja myślałam planując tegoroczne wypady? :D Mniej więcej taka myśl przemknęła mi przez głowę kiedy, na lekkim stresie, zbliżałam się pod stację Grey Line Bus, gdzie zaplanowana była zbiórka.
Trekking w Vatnajökull na Islandii moim sprawdzianem
Dość szybko mi się przypomniało, dlaczego wybrałam taki a nie inny sposób spędzania ostatniego miesiąca lata. Chęć konkretnego wyzwania i sprawdzenia się w mniej sprzyjających warunkach. Chęć takiego wytarzania się w naturze, odcięcia od szumu informacyjnego i spędzenie trochę czasu sama ze sobą. No i hej, po coś nakurwiałam cisnęłam te interwały na siłowni, nie?
Czas spotkać grupę trekkingową! OMG!
Dzień jest zaskakująco piękny kiedy rano idę w dół słynnej Laugavegur w Rejkjawiku. Trochę jestem zestresowana, bo zaraz spotkam ludzi, z którmi będę musiała spędzić bite pięć dni i to w ekstremalnych warunkach. Mam nadzieję, że się dogadamy i nie będzie tam żadnych mimoz. (Mimoza- kobieta z rodzaju flakonów na kwiatki, jedyna funkcja – stać, ładnie wyglądać i nic nie robić, żeby się nie uszkodzić przypadkiem, broń boże spocić).
Kiedy docieram na miejsce, widzę już niewielką grupę. Dwie kobiety, Kim i Andrea, na szczęście żadna mimozą nie jest. Obie pochodzą z Niemiec, ale jeszcze tego nie wiem, bo rozmawiamy po angielsku. Jest jeszcze dwóch rosłych mężczyzn, Ben i Rob, jeden z Anglii, drugi z Irlandii. A także Leynn z Korei Południowej. (Not-so-funny-fact: to on tak cholernie chrapał ostatniej nocy w moim hostelowym pokoju. Nóż mi się w kieszeni otworzył jak połączyłam te fakty).
Pierwsze koty za płoty, rozmawiamy kto kim jest i skąd się tutaj wziął. Na moment uginają się pode mną nogi kiedy jedna z kobiet mówi, że przygotowywała się do tego trekkingu przez osiem miesięcy. OSIEM. Potem racjonalizuję i myślę, że moja forma też jest dobra, a nie wiem z jakiego punktu ona startowała, więc nie będę się tym martwić. Jednocześnie obiecuję sobie, że nie będę grupową ofermą, choćbym się miała zesrać, dam radę.
To nasz islandzki przewodnik czy sierżant z jakiejś armii?
Niedługo podjeżdża konkretne autko, 4×4, i zwinnym krokiem wyskakuje z niego nasz islandzki przewodnik. Oj, nie tego się spodziewałam! Nieco wyższy ode mnie, dobrze zbudowany, łysy mężczyzna koło 60, chociaż jak sam się potem śmiał przez resztę trekkingu, lat ma 90 ale cieszy się dobrym zdrowiem. Wygląd i sposób mówienia na pierwszy rzut oka skojarzył mi się z armią. Krótko, zwięźle i na temat. Raczej w formie poleceń, bez czasowników modalnych, if you know what I mean.
Już niedługo się przekonam jak ten z pozoru groźny i ostry facet rzuca ciętymi żartami, jak bardzo zna się na tym co robi, jak sprawnie ogarnia naszą ferajnę. Mam coś takiego, że niemal z automatu podziwiam osoby, które na czymś się dobrze znają. Cokolwiek by to nie było, po prostu szacun. A Bryn o naturze, przetrwaniu w trudnych warunkach, lodowcach, Vatnajökull i trekkingu wie po prostu wszystko. Serio, dużo się na tej wyprawie nauczyłam.
Trekking w Vatnajökull – próba generalna przed startem!
Wsiadamy do auta i jedziemy pod siedzibę Arctic Adventures’ w Rjkjawiku. Wczoraj tutaj byłam, a dzisiaj, zamiast do biura, kieruję się do magazynu. Musimy rozdzielić między siebie prowiant, rozłożyć jakoś sensownie ciężar w plecakach, spakować namioty, kijki trekkingowe, kuchenki gazowe, itp.
Czy ja naprawdę muszę brać to jedzenie? Ktoś będzie to za mną nosił?
Ledwo dopięłam plecak przed wylotem na Islandię, a teraz muszę dorzucić tu dodatkowe 3 kg jedzenia. JAK, ja się pytam, JAK? Bez ściemy, w akcie desperacji upycham wszystko kolanem i modlę się, żeby szwy nie popękały. W pewnym momencie chcę nawet zrezygnować ze słodyczy ale, na szczęście, Andrea wybija mi to z głowy przekonując, że będę tych kalorii potrzebować na szlaku. I chwała jej za to, bo inaczej bym chyba umarła. (No dobra, może bym i nie umarła, ale na pewno bym nie mogła tak cisnąć jak cisnęłam).
Wszystkim schodzi trochę więcej czasu niż planowaliśmy, bo każdy wydaje się mieć zbyt dużo rzeczy a za mało miejsca w plecaku. Dopiero potem pogodzę się z faktem, że pakowanie na trekking to jest umiejętność, która przychodzi wraz z rosnącym doświadczeniem. A póki co mój plecak na pierwszym dniu trekkingu to absolutna porażka. Do tej pory mi wstyd.
Przed wyruszeniem omawiamy trasę, kwestie bezpieczeństwa i kilka innych praktycznych rzeczy. W końcu jedziemy w miejsce, gdzie oprócz nas nie będzie żywej duszy i jak już tam wejdziemy, to nie ma zmiłuj, trzeba będzie też wyjść. Najlepiej o własnych siłach. Czuję rosnącą ekscytację. Zaraz zrobię coś, co jest raczej niepopularne, w miejscu gdzie mimo, że Islandia jest pełna turystów, nie ma po prostu nikogo. Nie rozpędzam się w swoich rozmyślaniach, ale jak to zrobię, to będę kurde z siebie fchuj dumna.
Islandzkie hot dogi – pycha!
Czeka nas teraz kilka godzin jazdy zanim rozpoczniemy trekking. Staram się ignorować fakt, że słońce zostawiamy za sobą, a przed nami chmury i deszcz. No tak, przecież deszcz na Islandii jest ZAWSZE. Kiedy zbliżamy się do niewielkiej miejscowości Vik, wyskakujemy po coś do jedzenia i po kawę. Biorę hot dogi z prażoną cebulą i muszę przyznać, że są wyjątkowo smaczne. Niby parówa z bułą, a jaka dobra! Kawunia też całkiem spoko. Siadamy razem przy stoliku i próbujemy ogarnąć jak się każdy nazywa. Nie jestem w stanie zapamiętać pełnego imienia Bryna, co dopiero je wymówić, czym zarabiam sobie na jego pierwszą dezaprobatę. O nie, kurdę. Jeszcze mu pokażę!
Cywilizacjo narson! Do zobaczenia za kilka dni!
Po około 5 godzinach jazdy w końcu zatrzymujemy się przy małym parkingu z symboliczną ławą. Ostatni obrazek cywilizacji wkrótce zostanie za nami. Wszystko pięknie ładnie, tylko te ciemne, gęste, grube chmury przed nami troszkę mnie martwią.
Doświadczenie trzeba jakoś zdobyć – czyli jak wszystko robię źle pierwszego dnia trekkingu w Vatnajökull
Pierwszy dzień trekkingu jest dla mnie zdecydowanie najtrudniejszym, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Plecak mam nieforemnie spakowany. Nie wiem jak się ubierać, żeby się ani nie przegrzać ani nie zmarznąć, więc ubieram co mam i po kilkunastu minutach pod górkę sapię jak wół, jestem czerwona i leje się ze mnie pot. Buty jakieś takie dziwne, wszystko w sumie dziwne. Jeszcze te okropne chmury, a my dokładnie w ich kierunku idziemy. No świetnie.
Wielki jak „Vatnajökull”
OK, w angielskim wpisie brzmiało to lepiej, „VAST like Vatnajökull”, ale wielki od biedy też będzie. Vatnajökull nie ma końca, ta przestrzeń jest jednocześnie ekscytująca i przerażająca. Sama nie wiem jak już się czuję, bo z jednej strony jest mi świetnie, z drugiej z całą mocą uświadamiam sobie jak niewiele znaczę wobec tego całego ogromu.
Lekcja trekkingu numer jeden – ROZBIERAJ SIĘ
Pierwsza przerwa przychodzi dość szybko, bo po pierwszym podejściu pod ostrzejszą górkę. Wszyscy jesteśmy zasapani i czerwoni, trochę mnie cieszy, że nie tylko ja, hehe. Patrzę co robi Bryn, Bryn się rozbiera i stwierdzam, okej ufam temu gościowi i zaczynam się sama rozbierać. Poprzestaję na spodniach i koszulce. Tak to można iść! Szybko ruszamy w dalszą drogę i niezmiernie cieszy mnie, że to nie jest rozgadana grupa. Jakieś rozmowy się toczą, ale raczej umiarkowane i jeśli tylko mam ochotę, łatwo mogę przestać brać w nich udział. Me likes it.
Po prostu przez chwilę nic nie mów, ok?
Jestem introwertyczką. Kochającą ludzkie towarzystwo introwertyczką. Uwielbiam ludzi, uwielbiam ich poznawać, rozmawiać, spędzać z nimi czas, być w centrum wydarzeń. Ale przychodzi moment, kiedy moje wewnętrzne baterie się wyczerpują i mogę je naładować tylko w samotności. Kiedy ten moment przychodzi, jedyne o czym marzę, to żeby mnie zostawić w spokoju. Z daleka. Nic nie mówić, nie pytać. Ja się wtedy naładuję i wrócę. Całe szczęście, że ta grupa chyba ma podobnie, bo bardzo łatwo jest iść w ciszy, oddalić się troszkę i po prostu dać się pochłonąć tej oszałamiającej islandzkiej naturze. Kurde, kocham to po prostu. A moi towarzysze trekkingu mnie tym absolutnie przekonują i czuję się z nimi komfortowo. Bo mogę pogadać, ale nie muszę.
Sen jest dla słabych żeby nie być słabym! Trekking w Vatnajökull – lekcja druga.
Ogólnie jest dobrze, ale czuję się jednak trochę dziwnie. Jakoś tak nie mam pary w mięśniach, a marsz mnie nie cieszy. To jest bardzo not-like-me, bo akurat nogi mam silne, a marsz mnie zawsze cieszy. Czuję dosłownie jak energia ze mnie wylatuje i wtapia się w ten cudny islandzki mech. Nie podoba mi się to. Na szczęście Andrea podsuwa mi genialny pomysł. Jedz i śpij. To drugie zrealizuję później. Takie to banalne, nie? Wystarczy dwie nieprzespane noce i człowiek jak zombie.
Pierwsze przejście przez rzekę i jak w nią wpadam. Brawo ja.
Po kilku godzinach trekkingu dochodzimy do pierwszej rzeki przez którą musimy jakoś przejść. Bryn mówi, że nie jest głęboka więc możemy spróbować w butach. Trochę jestem zestresowana, bo to pierwszy raz jak będę robić coś takiego, a pierwsze razy generalnie zawsze mnie jakoś stresują. Co gorsza, nie pamiętam za cholerę czy kupiłam te droższe wodoodporne buty, czy chciałam zaoszczędzić i wzięłam te zwykłe. Super poziom ogarnięcia, nie?
Idę początkowo ostrożnie po kamieniach tak, aby nie zamoczyć butów bardziej niż lekko ponad podeszwę. Kiedy jestem centralnie na środku rzeki widzę jak Kim, idąca przede mną, jakoś głębiej zanurza ten kijek. Czyli że się robi głębiej jednak. Akurat kiedy kończę tą myśl, kamień na którym stałam się ruszył a ja z impetem wpadłam do wody. Ze zgrozą szybko spojrzałam na poziom zniszczeń i niewiele myśląc ruszyłam przed siebie. I tak mam mokre buty, więc stanie i myślenie nic mi nie da, lepiej szybko stąd spierdolę wyjdę. Wyszłam i co? Patrzę na buty a one suche. Ruszam palcami, one suche. Czyli, że jednak kupiłam te wodoodporne. Od tego momentu wrzucam na luz i stwierdzam, że z takimi butami nic mi nie jest straszne.
Kiedy wszyscy jesteśmy gotowi do kolejnego etapu marszu, Bryn mówi, że jeszcze z 50 minut i dojdziemy do miejsca, gdzie spędzimy noc. Nie muszę chyba dodawać, że chmury gęstnieją i robi się coraz ciemniej?
Vatnajökull jest nieprzewidywalny. Rozkładamy namioty w strugach deszczu
W momencie jak ściągam plecak i zaczynam z Andreą rozkładać namiot, zaczyna lać. Leje tak, że niemal nic nie widać, po kilku minutach jestem cała mokra, nawet gacie mam przemoczone. Jestem jeszcze tak ogarnięta, że kładę plecak ochroną do dołu i on też moknie.
Historię z prezentacji moich pośladków podczas wskakiwania do namiotu już znasz.https://floatingmyboat.com/pl/pierwszy-raz-na-islandii/ A jak nie znasz, to można ją przeczytać tutaj, ale na własną odpowiedzialność.
Już w namiocie, przebieramy się w suche rzeczy i oddajemy się z Andreą pogaduchom. Po jakimś czasie do akcji wkracza Bryn, który niemal zmusza nas do jedzenia. Jestem mu za to bardzo wdzięczna kolejnego dnia, kiedy budzę się niczym młody bóg pełna sił. Krótko po obiedzie przestaje padać, ja wyskakuję z namiotu i z dziką radością hasam po mchu susząc rzeczy. Pijemy wszyscy razem herbatę, gadamy, ogarniamy wieczorną toaletę. No, teraz czuję, że będzie zacnie. Koło 21 idziemy spać, a noc na miękkim mchu przy delikatnym dźwięku potoku jest jedną z najlepszych w moim życiu. Rano budzę się i widząc piękne słońce, zero chmur i te nieziemskie krajobrazy mam ochotę krzyczeć, że jest zajebiście.
Masz ochotę na więcej Islandii? Zajrzyj tutaj!
Z tego miejsca wielkie dzięki dla Trek Iceland za zaproszenie na tą nieziemską przygodę!
Pin this post!