Siedzimy w zamknięciu od połowy marca. Kiedy na początku epidemii w Polsce zamknęło się niemal wszystko co pcha gospodarkę, sądziłam, że to dobry kierunek. Wszak ograniczaliśmy rozprzestrzenianie wirusa. Myślałam także, że izolacja potrwa dwa, maksymalnie trzy tygodnie i zmienimy kierunek na stopniowe otwieranie wszystkiego i izolowanie wyłącznie osób chorych i zagrożonych. Teraz widzę, że wprowadzenie tak surowej izolacji było wynikiem chaotycznych decyzji i braku pomysłu na lepsze rozegranie sytuacji. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że daliśmy się wszyscy zrobić w jajo. Oprócz rosnącego lawinowo bezrobocia, połamanych losów tysięcy ludzi i przesuwania granicy władzy i prywatności, niewiele dobrego się w tym czasie zadziało. W tym wpisie opowiem jak zmieniało się moje podejście do izolacji wraz z upływem czasu i czym się zajmowałam lub nie zajmowałam.
Aha! Mam dla Ciebie coś miłego. Możesz za darmo pobrać zdjęcia wiosennych kwiatów, które robiłam podczas tej pandemicznej izolacji. Zdjęcia udostępniam na licencji Creative Commons (CC), która obejmuje użytek niekomercyjny. Jeśli udostępnisz gdzieś moje zdjęcia, otaguj mnie, będzie mi miło.
Spis Treści // Table of Contents
Nie-produktywność
To nie wyłącznie czas kontroluje ile celów jesteśmy w stanie zrealizować. Samopoczucie, wizja i poczucie sensu w działaniu odgrywają tutaj równie istotną rolę. Początek izolacji odbierałam jak wakacje. Takie, które bez wyrzutów sumienia spędzam pierwszy raz w życiu w domu. Normalnie zawsze podróżuję, fotografuję, tworzę, czym dokładam sobie pracy. Kocham to, ale jednak to praca. Ucieszona zastrzykiem wolnego czasu postanowiłam go jak najlepiej wykorzystać. Chciało mi się działać. Na fali początkowej energii ukończyłam mnóstwo odkładanych wcześniej planów, a siedzenie w domu odbierałam jako całkiem przyjemne.
Jednak im dalej w izolację, tym więcej nielogicznych zakazów i momentów kiedy mówiłam „what the actual fuck”. Zamykanie lasów, otwieranie lasów, odradzanie noszenia maseczek, nakaz noszenia maseczek, odmrażanie gospodarki otwieraniem …. bibliotek, 150 osób w Leroy Meriln OK, wesele na 100 osób nie OK, fala epidemii w kwietniu, fala epidemii jednak we wrześniupaździernikulistopadziegrudniu, polowanie z dziećmi OK, a za edukację seksualną kryminał, łapanki policyjne, kolejki przed sklepami, rosnące sterty foliowych rękawiczek na trawnikach i chodnikach, protesty na Instagramie i balkonach przeciwko zaostrzaniu ustawy antyaborcyjnej. Te wszystkie wydarzenia strzelały mnie z rozmachu w twarz, bolało, rozcierałam policzek, ale nie mogłam odwrócić wzroku i udawać, że nie widzę. To były tygodnie, kiedy nie chciało mi się ćwiczyć, źle spałam, nie mogłam nawet zebrać myśli co właściwie ze sobą zrobić.
Bez wiedzy czy w tym roku będę mogła powrócić do swoich zwykłych obowiązków, odechciało mi się robić cokolwiek. Posty na blogu prezentujące moje zeszłoroczne współprace spadły z góry listy do zrobienia w niebyt. Tworzenie nowej oferty współpracy fotograficznej na przyszły rok przestało mnie jakkolwiek kręcić w momencie gdy odpadały mi kolejne zlecenia, a cała reszta nadal wisi. Publikowanie postów w social mediach powodowało tylko frustrację, bo bez sensu kolejny raz pisać o tym samym, a inne tematy mnie po prostu nie interesowały. Były dni kiedy największym moim osiągnięciem było wyjście na spacer. W pewnym momencie odechciało mi się nawet treningów. O tym jednak za moment.
W momencie największej niepewności i stresu natknęłam się na wpis, w którym autor przekonywał jak świetnie można wykorzystać czas izolacji. Można przecież nadgonić zaległe obowiązki, rozpocząć nowe hobby, wyremontować łazienkę, itd. Pamiętam, że czytając to strasznie się wkurzyłam. Jasne, jeśli nie dotykają cię bezpośrednio skutki izolacji, jeśli możesz spokojnie spać bo stres nie zżera cię od środka, jeśli żyjesz w miejscu, gdzie nawet w okresie największych zakazów możesz swobodnie wyjść na ogród, to tak: można być zabójczo produktywnym.
Jeśli jednak zaczynasz powoli wątpić w sens niemal wszystkiego co robiłeś, jeśli, jako osoba wysoko wrażliwa, dobijają cię wiadomości z Polski do tego stopnia, że w nocy zamiast spać tkwisz w jakimś ponurym zawieszeniu i oblewa cię zimny pot, to nie, raczej nie będziesz zabójczo produktywny. Rozmawiałam na ten temat z mnóstwem moich „kreatywnych” znajomych (mam tu na myśli osoby z branży fotograficznej i eventowej) i okazało się, że nie tylko moją produktywność i kreatywność szlag chwilowo trafił. Trochę mi ulżyło, a trochę się przestraszyłam widząc jakie żniwo zbiera izolacja i strach podsycany codziennie przez media.
Czym się zatem zajmuję? Ostatnie kilka(naście?) dni nie robię nic oficjalnie produktywnego. Zawiesiłam na kołku wszystkie moje plany, nawet te, których realizacji nie mogłam się doczekać jak wystartowanie z własnym sklepem z wydrukami. Rozmyślam nad różnymi kwestiami, sieję ziarenka i czekam, aż niektóre z nich wykiełkują. Nie nakładam na siebie żadnej presji odnośnie działania i tworzenia, tylko dojrzewam. Wiem, że jak nadejdzie odpowiedni moment, to wystrzelę z pełnią sił, ale to jeszcze nie jest ten moment. To analizowanie siebie, głównie w trakcie praktykowania jogi, jest dla mnie szalenie intrygującym doświadczeniem i jestem ogromnie ciekawa dokąd mnie zaprowadzi.
(dez)informacja
W kwestii dezinformacji osiągnęliśmy apogeum. Newsy o kolejnych obostrzeniach, zmieniająca się z godziny na godzinę narracja, propaganda medialna, wprowadzanie nakazów, które jeszcze tydzień wcześniej były nierekomendowane, (wiesz, że Szelmowski nie musi nosić maseczki i rękawiczek bo „nie ma objawów” – ja też nie mam i co?), głupota społeczeństwa wylewająca się w internecie, a przede wszystkim brak konkretów – tak będę wspominać tę izolację. Od natłoku newsów pęczniała mi głowa. Czytanie analiz o tym, jak będzie wyglądał świat po pandemii powodowało takie strzały niepokoju, że nawet kilkukilometrowe spacery nie przynosiły mi ukojenia. Trochę za namową lubego, trochę wiedziona instynktem przeżycia, postanowiłam w pewnym momencie ograniczyć spożywanie wiadomości. Przestałam wchodzić na portale informacyjne, zaczęłam szerokim łukiem omijać grupy na Facebooku, na You Tube odpalałam tylko jogę i zajęłam się sobą.
John Folwels napisał książę „Mag„. Jest to wybitne dzieło o tym jak fikcja staje się prawdą, jeśli tylko ludzie w nią wierzą i co z człowiekiem może zrobić stan, w którym nie wie co jest faktem, a co zostało wymyślone. Słowa mają gigantyczną moc kreowania rzeczywistości, o czym mogliśmy się wszyscy przekonać podczas tej izolacji. Jeśli tłumy boją się czegoś, nawet ty zaczniesz odczuwać niepokój. Jeśli tłumy będą konsekwentnie robić coś, co początkowo wydaje ci się dziwne, to i tak ulegniesz i zaczniesz robić to samo. Jeśli nie ze strachu o własne życie, to ze strachu przed ostracyzmem społecznym. Jeśli wystarczająco długo będziesz słuchać, że twoje życie jest zagrożone, to w końcu w to uwierzysz.
Najgorsze w tej epidemii dla mnie było (jest) to, że informacje przekazywane przez media nie służą ludziom. Nie mają szczerzyć wiedzy o stanie faktycznym, tak żeby społeczeństwo mogło spokojnie przygotować się i reagować na dynamicznie zmieniającą się sytuację. Informacje przekazywane są w taki sposób, aby wzbudzić jeszcze większy strach i sensację. Potrzeba ogromnych pokładów odporności i zimnej krwi, aby na spokojnie analizować dane i nie pozwalać newsom wpływać negatywnie na samopoczucie. Wiesz jak to robić? Podziel się tym.
(bez)ruch
W marcu treningi domowe jeszcze działały. Czułam ciało, byłam w stanie się zmęczyć, pozbywałam się chmurnych myśli, generowałam dobrą energię. Trwało to pierwsze dwa, może trzy tygodnie. Wraz z upływem czasu i napływem sprzecznych komunikatów serwowanych przez Szelmowskiego, ochota do ćwiczeń w domu malała. Nie czułam już satysfakcji. Denerwowałam się tylko, że wiosłowanie gumami bardziej przypomina cardio, niż trening siłowy i żeby robić postępy bez zwiększania obciążenia (którego nie mam), musiałabym w nieskończoność zwiększać liczbę powtórzeń. Szkoda mi było na myśl, że siła, którą tak systematycznie budowałam przez ostatni rok właśnie się ulatnia, a ja nic nie mogę z tym zrobić. I jest to głupie, bo ktoś uznał, że na siłowni i w studio pole dance (które mam nadzieję, że przetrwa ten kryzys, a już widzę, że ledwo zipie) jest większe prawdopodobieństwo zarażenia się, niż, na przykład, w Amazonie, w którym pracuje kilka tysięcy osób. Lub w Macro, gdzie bez żadnych limitów można robić zakupy w grupie kilkuset innych przedsiębiorców.
W połowie kwietnia popadłam w bezruch. Treningi robiłam od niechcenia. Im mniej ćwiczyłam, tym się gorzej czułam. Noce zaczęły być monotonnie bezsenne, myśli coraz czarniejsze, a energia, której zazwyczaj mam na pęczki, gdzieś wyparowała.
Z ciekawości zrobiłam jogę, którą podesłała mi kumpela. Pewnie teraz pukasz się w czoło – ja i joga? Jeszcze miesiąc temu skisłabym ze śmiechu stawiając obok siebie te dwa słowa. A jednak. Zaczęłam ćwiczyć jogę dla eksperymentu. Zrobiłam kilka różnych „asana flows” z YouTuba i poczyniłam ciekawe obserwacje. Nie pocę się na jodze, ale są momenty kiedy zadrgają mi mięśnie (pożądam tego). Dużą satysfakcję przynosi mi ruch z psa z głową w dole do chaturangi i następnie do baby cobra. W zasadzie, w baby cobra moje plecki są bardzo zadowolone i lubię sobie tak chwilkę dłużej trwać. Lubię też „warrior pose” i różne wychodzące z niej konfiguracje. Próbowałam także stania na głowie, ale do tego potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby się przełamać. Nie wiem gdzie ta joga mnie zaprowadzi, ale na ten moment jestem zadowolona, że wyrwała mnie z marazmu. Po kilku dniach z samą jogą wróciłam do moich stałych treningów z gumami i teraz łączę jedno z drugim.
Kolejny raz okazało się, że ruch to mój bezpiecznik. Ruchem wyszłam kiedyś z chujowego miejsca, ruchem teraz utrzymuję balans i względny spokój.
Update po 10 dniach z ćwiczeniami i jogą. Byłam ogromnie sceptyczna do jogi. Serio siedzenie po turecku i oddychanie ma mi coś dać? Muszę uderzyć się w pierś i przyznać, że tak, joga może coś dać. Spokój. O ile w siłówce lubię przesuwać swoje granice, spocić się, zmęczyć fizycznie tak na maksa, to joga uczy mnie żeby zwolnić i jakkolwiek głupio to nie zabrzmi, umiejscowić się w teraźniejszości. Mam duże skłonności do wybiegania myślami w przyszłość i często tonę w rozkminach, które nierzadko mnie dołują. Od dziesięciu dni chodzę spokojniejsza, a negatywne rozkminy nachodzą mnie jakby rzadziej. Na ten moment nie mam zamiaru zawieszać jogi.
Las w nas
Pamiętasz jak rząd zakazał wyjść do parków i chwilę potem zamknęły się także lasy? Szlag mnie wtedy trafił. Chętnie stosuję się do nakazów czy zakazów jeśli widzę w nich logikę. Kiedy widzę chaos i bezsens budzi się w mnie rebel-gigant. Podobnie było tym razem. Momentami byłam gotowa iść na noże z każdym, kto twierdził, że zamknięcie lasów jest dobre. Dlaczego? Już tłumaczę.
Różni ludzie mają różne potrzeby (eureka, wow!). Są domatorzy, którzy odnajdują się w wiciu własnego gniazdka, a idealnym pomysłem na spędzenie wieczora jest Netflix z piwkiem. I to jest OK. Są też osoby takie jak ja, które na co dzień prowadzą aktywny styl życia, a przebywanie w naturze jest tak samo ważną potrzebą do zaspokojenia aby przeżyć jak jedzenie i picie. Chodziłam do lasu na długo przed epidemią. W zasadzie, to odkąd zaczęłam podróżować (czyli jakieś 8 lat temu) każdą wolną chwilę staram się spędzać na łonie natury. Wszystkie podróże i wolne weekendy kiedy nie fotografuję wesel spędzam na mniejszych lub większych hikingach. Czuję się usatysfakcjonowana jak wykręcę 25 kilometrów po górach lub 40 tysięcy kroków w mieście. Kocham ruch na świeżym powietrzu i bez niego dostaję pierdolca. Dla takich osób jak ja, zamknięcie lasów i parków i nakaz siedzenia w domu (lub wyjścia tylko do sklepu) było równoznaczne z więzieniem.
No ale przecież mam internet, super mieszkanie, roślinki w domu, książki, tyle opcji na spędzanie czasu. Tak. I w pewnym momencie żadna z tych rzeczy nie miała znaczenia. To tak jak proponowanie lodów osobie, której jest zimno lub zachęcanie do masażu stóp, kiedy ktoś ma złamaną rękę. To po prostu nie działa. Wkurwiałam się strasznie kiedy krzykacze internetowi burzyli się, że ktoś śmie narzekać na zamknięte lasy (ale otwarte dla myśliwych, a jakże). Dobrze, że te lasy ponownie „otwarto” – przestałam szwendać się po polach.
Dobre rzeczy
Zdecydowanie jogę zaliczam do dobrych rzeczy. Traktuję to jak eksperyment, który już na początkowym etapie ma całkiem kojące rezultaty. Jeśli czytasz to i sam/a masz doświadczenia z jogą, daj mi znać. Jestem na etapie ogromnego zaciekawienia tematem.
W końcu udało mi się przejrzeć garderobę i posegregować rzeczy. Część z nich oddałam, część jest na Vinted, część już u nowych właścicieli.
Zrobiłam porządek z roślinkami. Przesadziłam, odświeżyłam, podcięłam i rozmnożyłam. :D
Na plus jest jeszcze fakt, że mam teraz znacznie więcej czasu niż miałam w całym dorosłym życiu na … myślenie. A właściwie – na zastanawianie się nad sensem niemalże wszystkiego. Wcześniej takie rozkminy działy się „w tle”, a w sezonie ślubnym nie działy się prawie w ogóle, bo nie miałam na to czasu. Dobrze wszak raz na jakiś czas zastanowić się, gdzie się właściwie zmierza. Jeszcze zbyt wcześnie na jakiekolwiek podsumowania, ale czuję podskórnie, że za jakiś czas pozbieram z tych rozkmin żniwa.
W marcu, kwietniu bałam się tego co może przynieść przyszłość. Nie wiem na ile to zasługa jogi i ćwiczeń, na ile mojego charakteru, ale dobra wiadomość jest taka, że strach pojawia się coraz rzadziej i coraz krócej. Także frustracja wynikająca z bezsilności. Strzał negatywnych emocji trwa chwilę, coraz szybciej udaje mi się te strzały neutralizować.
Odrobiłam także zadanie domowe z bycia obywatelką. Przeanalizowałam kandydatów na prezydenta oraz wszystkie za i przeciw głosowania i bojkotowania. Podjęłam świadomą i przemyślaną decyzję, że będę głosować. Chcę utrudnić fałszowanie, a oddawanie zwycięstwa walkowerem po prostu nie leży w mojej naturze. Don’t DudaT! Określiłam się też w kwestii kandydata. I niestety nie jest to człowiek, na którego głosowałabym jeszcze kila miesięcy temu. I chociaż wiosna nadal pozostaje moją ulubioną porą roku, to tym razem stawiam na autentyczność, apolityczność i silny kręgosłup moralny.
Nie ma w tym mojej zasługi, ale cieszę się, że ostatnio pada deszcz. W obliczu suszy i niedawnego pożaru w Biebrzańskim PN to jest jakieś minimalne pocieszenie. Chociaż za każdym razem jak sobie przypomnę, że pożar w Biebrzy spowodował jakiś dzban wypalający trawy, to naprawdę, same przekleństwa cisną mi się na usta.
A jak Ty się trzymasz?