Zawsze zastanawiałam się jak to jest, że są gdzieś tam w szerokim internecie osoby, które coś sobie postanowią i potem to robią. A ja tylko myślę i myślę i przekręcam w głowie kolejne „ale” i obawy, że się nie nadaję.
Z fotografią postanowiłam przyjąć inną strategię i mniej myśleć, więcej robić. Pojechałam na warsztaty do Anity i Antoniny, poznałam tam cudowne fotografki. Pozostałyśmy w kontakcie. Dziewczyny na bieżąco wiedziały o sesjach, które robię i mnie w tym wszystkim wspierały. Ale ciągle brakowało mi doświadczenia ze ślubu. I wtedy Roksana do mnie napisała, czy nie chciałabym przyjechać do niej do Krakowa zrobić ślub. Pod koniec wpisu zostawię Wam linki do dziewczyn i polecam do nich wpaść, bo robią naprawdę CUDOWNE zdjęcia.
Oczywiście, że powiedziałam TAK. ;-)
Takim sposobem 6 stycznia spędziłam na wyjątkowym, pięknym ślubie Justyny i Tomka i miałam przyjemność wejść do grona osób, które ROBIĄ to, co sobie wymyślą. Głowa mi teraz od przemyśleń pęka.
Miałam wszak obawy. Na swój pierwszy foto ślub pojechałam bez pełnej klatki i bez lampy błyskowej, za to z auto focusem, który działa jak chce. Albo jak nie chce. To był także DRUGI ślub, w jakim uczestniczyłam w ogóle w życiu. Na pierwszy się troszkę spóźniłam, bo jechałam na niego autostopem. ;-) Moje doświadczenie było więc naprawdę niewielkie. Jak poszło? Dałam radę? Co chcę poprawić na następny raz? I w końcu najważniejsze pytanie: czy to jest dla mnie?
Niedziałająca Lampa Młoda
Zanim przejdę do dnia ślubu, muszę, po prostu muszę opowiedzieć Ci o przygodach jakie miałam z zewnętrzną lampą błyskową, bo to niezły thriller był. Trzy tygodnie wcześniej zabrałam się za szukanie wypożyczalni, która dysponowałaby odpowiednią lampą błyskową. Szybko przekonałam się, że na pożyczenie lampy do Pentaxa nie mam co liczyć i pozostaje mi tryb manualny i łączenie lampy Canona lub Nikona do body Pentaxa. Po obdzwonieniu wypożyczalni w Poznaniu, Warszawie, SOPOCIE, trafiłam w końcu na wypożyczalnię w Krakowie, która miała dostępną lampę. Uradowana, zarezerwowałam odpowiedni termin i odczułam znaczną ulgę.
Po przyjeździe do Krakowa od razu poszłam do wypożyczalni. Dla formalności poprosiłam pana z obsługi o podłączenie lampy do body, żeby sprawdzić czy działa. No i nie zadziałało. Jedno zdjęcie próbne, drugie, piąte i nic. Dosłownie zmroziło mi wtedy kolana, bo nie wyobrażałam sobie iść na ślub bez zewnętrznej lampy. O ile w domu czy w kościele nie planowałam jej używać, to na przyjęciu już tak. No ale lampa nie zadziałała, ani canonowska, ani nikonowska. Pan z obsługi „pouczył” mnie, że co ja sobie w ogóle wyobrażam robić takie kombinacje i podłączać lampę innego systemu do body innego systemu. Tylko, że ja byłam PEWNA, że to musi zadziałać i to kwestia ustawień, bo kilka dni wcześniej Ela sprawdziła to na swoim aparacie. Ela – dzięki x1000 jeszcze raz!
Ta pewność, że z tą lampą coś się musi dać zrobić pozwoliła mi podjąć dość brawurową decyzję. Po kolejnych 20 minutach bezowocnych dyskusji z panem z obsługi, który przekonywał mnie, że muszę kupić lampę Metza pod Pentaxa lub manualkę jakiejś japońskiej firmy opuściłam sklep bez lampy. Za to z kaucją i pieniędzmi w portfelu i na koncie. Nie mogłam wydać prawie 1000 zł na lampę, którą użyłabym tylko raz. Jeszcze jakbym to mogła potem sprzedać, ale nie oszukujmy się, kto kupuje lampę pod Pentaxa? No nikt.
Całe szczęście, że lampę od starego aparatu miała w domu Roksana. Już u niej, kiedy czekałyśmy na Lucynę, na spokojnie podpięłam lampę i pogrzebałyśmy w ustawieniach. Po pierwsze, zmieniłam z pełnej klatki na niepełną. Lampa nadal nie działała. Potem zaczęłam się bawić, myśląc, że to nic nie da, ustawieniami naświetlania. Zjechałam z 1/250 na 1/160 i … zdarzył się cud. Lampa odpaliła. Raz, drugi, piąty, dziesiąty. Prawie się popłakałam ze szczęścia z Roksaną. Chociaż pierwszą rzeczą jaką wykrzyknęłam jak lampa błysnęła było, „Jakim cudem to DZIAŁA?”. ;-)
Także tak – panowie z foto plusa gratuluję. Ja bym tam nawet mogła kupić aparat. Ale z takim podejściem – jednak nie. Nie wiem czy nie wiedzieli, że lampa ma pewne ograniczenia jeżeli chodzi o szybkość migawki (a wszystkie zdjęcia z wypożyczalni były na 1/250), albo że trzeba w lampie przestawić te ustawienia z pełnej na niepełną klatkę. Namawiali mnie na zakup nowej lampy tak usilnie, że się prawie ugięłam. Ale mam coś takiego, że słucham intuicji, a intuicja mi mówiła, żeby im za bardzo nie wierzyć. Tu naprawdę pomogła mi Ela, która kilka dni wcześniej podpięła swoją lampę od Nikona do Pentaxa i potwierdziła, że działa. Prawdopodobnie gdyby nie to, być może utopiłabym kasę na zupełnie bezsensowny wydatek. Pomogła mi też Roksana, która zaoferowała swoją lampę. Doceniam bardzo.
Wieczór, już na luzie, spędziłyśmy we trzy z Roksaną i Lucyną oglądając zdjęcia i wcinając rogale Świętomarcińskie. Uwielbiam te dwie babeczki więc i wieczór był zacny – oby częściej. Spać kładłam się spokojna.
Przygotowania
6 stycznia, w dzień ślubu, pobudka była krótko po 6:00. Na miejsce, do Zembrzyc, musiałyśmy jechać trochę wcześniej niż normalnie ponieważ po drodze zgarniałyśmy ze sobą makijażystkę (którą mogę polecić, bo makijaż zrobiła świetny, Paulina, ogarniaj fan page’a, będzie tutaj link! ;-)).
Z całego zwariowanego dnia najlepsze były właśnie przygotowania. Jeszcze na spokojnie, w domu panny młodej z najbliższą rodziną i przyjaciółką Justyny. Miałyśmy z Roksaną czas na zdjęcia, pogaduszki. Ojciec panny młodej nawet proponował nam winko, ale odmówiłyśmy – Roksana prowadziła auto, a ja wolałam mieć wszystko pod kontrolą. Wypiłyśmy za to po kawce.
Kiedy Justyna, panna młoda, miała już makijaż, pojechałyśmy na chwilę porobić zdjęcia w domu Tomka – pana młodego. Dziwnie mi się o tej parze pisze „panna i pan młody” bo to brzmi tak poważnie, a oni wyglądali tak młodo!
W domu Tomka to była raczej szybka akcja, kilka zdjęć i wracamy do Justyny. I jak wróciłyśmy, to wszystko nagle przyspieszyło. Justyna była już ubrana w suknię i ledwo zdążyłyśmy na wiązanie gorsetu. Kilka minut później i nie miałybyśmy ani jednego zdjęcia z tego ubierania. Niby nic ważnego, ale to właśnie te zdjęcia z przygotowań są takie, moim zdaniem, najbardziej klimatyczne.
Wyzwanie nr. 1 – ogarnij grupę ludzi
Powoli zaczęli się także zjeżdżać goście; babcie, ciocie i najbliższa rodzina. I wtedy też zaczęły się zdjęciowe schodki. Trudno jest ogarnąć powiększającą się grupę ludzi, z której dosłownie KAŻDY chce być jak najbliżej panny młodej. Dzieje się dużo i szybko.
Cały czas czekaliśmy na Tomka, który, o ile nic nie przekręciłam, jeszcze nie widział sukni swojej przyszłej żony, więc szykowała się niezła niespodzianka. Tym bardziej, że Justyna w sukni wyglądała zjawiskowo. To nie była suknia typu wielkiej bomby z kilometrowym trenem i milionami materiału, które z panny młodej robią lalkę, ale eteryczna, zwiewna sukienka z koronkowym gorsetem. Me likes it.
Roksana, na szczęście, zachowała trzeźwość umysłu i zaproponowała stanowczo, aby Tomek pierwszy raz zobaczył Justynę na osobności. Na osobności czyli z nami w pokoju. :D Jako fotografki miałyśmy karty all-access nawet w takich momentach. I to był strzał w dziesiątkę. Oprócz fajnych zdjęć, serce rosło patrząc na ludzi, którzy zaraz się pobiorą, a są już ze sobą OSIEM lat. Można? Można!
Wyzwanie nr. 2 – kiedy robić zdjęcia, a kiedy nie?
Potem przyszedł czas na błogosławieństwo. Biorąc pod uwagę jak emocjonujący to był moment, czułam się ogromnie skrępowana jak chciałam się przemieścić, żeby zrobić lepsze ujęcie. I koniec końców prawie zdjęć wtedy nie robiłam. Lekcja na przyszłość? Ustalić z parą młodą czy w takich chwilach też robić zdjęcia i jeśli się zgodzą, ROBIĆ. Dyskretnie, ale jednak stanowczo – w końcu oni te zdjęcia będą chcieli potem oglądać. A nie zdjęcia z telefonu cyknięte przez wujka. Kolejna lekcja na przyszłość: zamiast być tylko obserwatorem, zasugerować niektóre rzeczy rodzinie. Jak na przykład takie, aby błogosławieństwo było bliżej okna. Albo żeby nie wszyscy się przy tym oknie tłoczyli, bo nagle z jasnego pokoju robi się ciemna jaskinia i ISO aż kipi.
Ceremonia
Kolejnym etapem był już wymarsz do kościoła i ceremonia. Co mnie zdziwiło, to że ślub był krótki. Ani się obejrzałam, a para młoda wychodziła już szczęśliwa z obrączkami na rękach. Ale zanim do tego doszło, widziałam kilka uronionych łez od najbliższej rodziny i ogromną radość jak już Justyna i Tomek zostali mężem i żoną. Co mnie zdziwiło, to byłam przekonana, że zachowam do wszystkiego dystans, a miałam momenty kiedy bardzo cieszyłam się, że mogę się jednak schować trochę za aparatem. Śluby to jednak dużo emocji. A z Roksany się śmiałam jak mi powiedziała, że na nich płacze. (Płaczący fotograf, no jak to wygląda? :D)
Miałam w kościele również jedną stresującą sytuację, kiedy przypadkiem trochę trąciłam nogą małą latarnię ze świecą. Paradoksalnie, to spuściło mi trochę stresu i potem robiło mi się zdjęcia lepiej. Chociaż nie powiem, w kościele czułam się też trochę skrępowana. Cały czas miałam przed oczami wizję, że jak będę robić zdjęcie blisko ołtarza, to potknę się o gromnicę i z hukiem runę na ziemie. To by na pewno zostało przez wszystkich zapamiętane.
Wyjście z kościoła i orszak weselny
Od momentu kiedy wszyscy zaczęli wychodzić z kościoła bieg wydarzeń również przyspieszył. A my – będąc fotografkami, musiałyśmy myśleć zawsze do przodu. Goście będą wychodzić za 5 minut, to my już czekałyśmy ustawione żeby łapać kadry jak wszystko przyspieszy. To było dla mnie bardzo stresujące. Jak już siedziałyśmy z Roksaną w samochodzie, to się zorientowałam, że pod kurtką jestem cała spocona. Too much details? Może być i too much, w razie gdybyś też chciał/a robić zdjęcia na ślubie.
W orszaku weselnym było zabawnie, bo balony z helem przyczepione do auta … się urwały. Pierw jedna głowa, potem druga, potem jeden tułów, potem drugi, a potem pojedyncze balony. Co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło, to przechodnie stawali na widok przystrojonej pandy i machali parze młodej. Ten etap całego dnia wspominam bardzo miło, to był czas na odpoczynek.
Wesele
Na sali weselnej miałyśmy trochę oddechu. Kiedy goście zdejmowali płaszcze i szukali swoich miejsc, my mogłyśmy chwilę odpocząć zanim para młoda przyszła i nastąpiło oficjalne powitanie chlebem i solą. Potem jeszcze konfetti, rzut kieliszkiem przez plecy i symboliczne sprzątanie sali przez świeżo upieczonych małżonków.
Później nie do końca pamiętam przebieg wydarzeń z sali, ale było sporo tańców. Na weselu było dużo młodych ludzi, ale to nie tylko oni tańczyli. Widziałam sporo osób już troszkę starszych, którzy wywijali na parkiecie z werwą godną pozazdroszczenia.
Kryzys energetyczny
Mniej więcej koło 20:00 miałam absolutny zjazd energetyczny. I jakiś taki stres mnie dopadł. Myślałam sobie wtedy, że zdjęcia są do bani i się do tego kompletnie nie nadaję. Trochę bolała mnie wtedy głowa, a co najgorsze, lewe oko miałam tak zmęczone od mrużenia, że prawie nie panowałam nad połową twarzy. To był ten moment kiedy zdecydowałam, że albo trochę odpoczną, albo mnie wyniosą nogami do przodu. Zjadłam nawet kawałek ciasta, czego normalnie nie robię. Uzupełniłam poziom kofeiny we krwi i po 30 minutach czułam się już całkiem dobrze i mogłam dalej robić zdjęcia.
Główne wyzwania? Czysty kadr. Kiedy miałam już fajną parę na oku, trudno było ogarnąć czysty kadr. Bo jeśli akurat nikt w niego przypadkiem nie wpadł, to akurat para, którą chciałam ustrzelić była na przykład tyłem. A kiedy się odwróciła, to akurat ktoś inny tańcząc wleciał mi w kadr. Dużo było takich sytuacji i koniec końców zrobienie takiego zdjęcia jakie by mi się podobało było dużym wyzwaniem i nie raz krążyłam wokół jakieś pary kilka minut zanim udało mi się cokolwiek sfotografować. Podejrzewam też, że to kwestia doświadczenia. Które dopiero sobie buduję.
Koniec końców, z wesela wyszłyśmy po 1. Miałyśmy wyjść zaraz po oczepinach, ale zostałyśmy poproszone o zrobienie zdjęć jeszcze z niespodzianki, jaką rodzina przygotowała parze młodej. Dosłownie na ostatnich nogach zrobiłyśmy te zdjęcia.
Droga do Krakowa zajęła nam całkiem długo, bo bałyśmy się z Roksaną, że wpadniemy w poślizg. Wolałyśmy jechać wolniej, ale bezpiecznie. Na szczęście korków nie było. Ja miałam gadać do Roksany żeby się jej nie chciało spać, ale niestety w pewnym momencie złapałam się na tym, że nie wiem czy rozmowa jest prawdziwa czy mi się śni. Roksi – sorry. :D
Do łóżka położyłyśmy się chyba przed 3. To był bardzo, bardzo długi dzień. I cieszę się, że mogłam go przeżyć.
Główne wnioski z mojego pierwszego razu jako fotograf ślubny
Prawie nic nie zależy od fotografa. Warunki są ciężkie, nawet pomijając oświetlenie. Chodzi o ogarnianie ludzi. Każdy chodzi gdzie chce i jak chce i nie myśli o tym, żeby, na przykład, nie zasłaniać pary młodej. Zrobienie dobrych ujęć z takiego chaosu jest wyzwaniem i wiem, że muszę się jeszcze dużo nauczyć. Na przykład muszę się przełamać i być bardziej stanowcza w sugerowaniu co, gdzie i jak. Następnym razem, jeżeli np. miejsce makijażu czy błogosławieństwa będzie niesprzyjające, to mocniej będę sugerować jego zmianę. Bez przesady oczywiście, ale jednak bardziej niż ostatnio.
Rzeczy dzieją się bardzo szybko. Do pewnego momentu jest spokojnie, a potem nagle JEBS i tempo przyspiesza. Trzeba myśleć grubo na przód i tutaj naprawdę pomaga ogarnięcie programu i ustalenie kilku rzeczy z parą młodą.
Przygotowania są najlepsze. Atmosfera w domu, pogaduchy z panną młodą czy jej rodziną są naprawdę fajne i to mi się najbardziej podobało.
Pierwszy raz robiąc zdjęcia w kościele czułam się nieswojo. Lekcja na przyszłość? Zagadać przed ceremonią do księdza i ustalić, na ile mogę sobie jako fotograf pozwolić. I zdecydowanie więcej odwagi w przemieszczaniu się po kościele i robieniu zdjęć. W końcu to moja PRACA!
Co do sali – skupiłam się głównie na ludziach tańczących, bo w sumie co jest ciekawego w tym jak ktoś siedzi przy stole i je? No nic. Ale następnym razem chcę się jednak trochę więcej poszwędać po całym obiekcie i porobić więcej zdjęć nie tylko z sali.
Bardzo się cieszę, że pierwszy raz w takiej roli wystąpiłam nie sama, a z doświadczoną fotografką. Podejrzałam jak pracuje Roksana i wyciągnęłam z tego dla siebie wnioski. Gdybym była sama, miałabym o wiele więcej stresu, na bank. We dwie się wspierałyśmy i kiedy jedna miała zjazd energii, druga działała. Przez cały czas praktycznie krążyłyśmy z różnych stron, dlatego para młoda dostanie dużo zdjęć, ale jednak innych.
I w końcu najważniejsze: czy to jest dla mnie?
Bałam się bardzo, że jak już tego spróbuję, to się okaże, że kompletnie tych ślubów nie czuję.
Ale czuję. I mimo stresu, mimo długich godzin pracy, mimo wielu wątpliwości czy te moje zdjęcia się do czegokolwiek nadają, jak już emocje opadły, widzę, że mogę się w tym sprawdzić. Wiadomo, jeszcze długa droga przede mną, żeby wejść na taki poziom jaki mnie będzie satysfakcjonował, ale tu spore znaczenie ma też sprzęt.
Z fotografią ludzi mam tak, że praktycznie w każdej osobie znajdę coś pięknego, co mnie na tyle ujmie, że chcę tej osobie robić zdjęcia. Chyba, że ktoś ma po prostu niedobry charakter, to wtedy też o dobre zdjęcia trudno.. Właśnie dlatego tak bardzo lubię robić zdjęcia – mogę dzięki temu i niejako przez to dostawać dużo piękna w życiu.
Cel? Odłożyć na lepszy sprzęt i to mój priorytet na kolejne miesiące. A to będzie spory wydatek.
Jednak świadomość celu i jak chcę te pieniądze spożytkować sprawia, że mam strasznie dużo energii, żeby działać. Szczerze mówiąc, w ogóle nie czuję zniechęcenia, nie mam także wątpliwości co do kierunku jaki sobie wybrałam. Za dużo mi te zdjęcia dają radości, żeby coś takiego jak konieczność odłożenia większej sumy na sprzęt, szybkie tempo wydarzeń, czy wyzwania w robieniu zdjęć mnie zniechęciły. Pracuję z dużym zapałem i rezygnacja z innych rzeczy (wyjazdów, ubrań, itd.) w ogóle mnie nie boli. To chyba dobry znak, co?
Leniwa kawa nad Krakowem
Dzień po weselu zaczął się wybornie. Od omleta warzywnego i pachnącej kawy z aeropresu. Pogoda w Krakowie też dopisywała (celowo pomijam milczeniem smog) i zapowiadał się ładny dzień. Koło 10-11 dołączył do nas chłopak Roksany i chwilę pogadaliśmy. Po 12 zebrałam się do wyjścia. Tego dnia miałam jeszcze jedną ciekawą rzecz do zrobienia!
Najlepszy sposób na poznawanie ludzi? Blog!
Mateusz nie jest pierwszą osobą, którą poznałam tylko dlatego, że mamy blogi. Mateusz do Poznania wybierał się jak sójka za morze, więc jak tylko – dzień przed wyjazdem do Krakowa – skojarzyłam fakty, dałam mu znać, że wpadam. Takim sposobem, jak to on sam ujął, przyjechała góra do Mahometa. :)
W Krakowie było chyba -20, więc spacer był oszczędny. Przeszliśmy się po Kazimierzu i teraz trochę żałuję, że nie odważyłam się zdjąć rękawiczek i wyjąć aparat. Musisz sobie wyobrazić, że było ładnie. Tzn. ładnie – czyli w moich klimatach. Podrapane kamienice, wąskie uliczki, murale tu i tam.
Kiedy było już tak zimno, że ciężko było chodzić, zakotwiczyliśmy w kawiarni. Bardzo mnie cieszy, że Mateusz należy do osób przeklinających od czasu do czasu. Mi się też zdarza, częściej niż rzadziej, i to nie dlatego bo jestem zła. Ja po prostu lubię brzmienie niektórych niecenzuralnych słów i w tym względzie się super dogadaliśmy. (No co brzmi lepiej: zjadłam kebaba czy wpierdoliłam kebaba? Odpowiedź jest oczywista.)
Mniej więcej godzinę przed odjazdem mojego pociągu, Mateusz znawigował nas na przystanek tramwajowy. I to był moment mojej wtopy. Sprawdziłam jaki tramwaj jedzie na dworzec. Jechała 10. I mimo to, jak przyjechała 6, z totalną pewnością siebie do niej wsiadłam. I wysiadłam dosłownie w ostatniej sekundzie przed zamknięciem drzwi, tylko dlatego bo Mateusz usilnie mi to zasugerował. :D
Po 15:00 mój pociąg ruszył do Poznania, a ja po 20 minutach zasnęłam. Na jakieś 15 minut. Przez kolejną godzinę oglądałam zdjęcia, a przez resztę podróży chłodziłam głowę od natłoku wrażeń. To był bardzo, bardzo udany weekend i dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili.
Tutaj macie linki do wspomnianych osób, wpadnijcie do nich i zostawcie pozdrowienia ode mnie!
Roksana – Roksana Robi Zdjęcia
Lucyna – Lucyna Jaworska Fotografia
Mateusz – Pilot wycieczek Mateusz Birówka