Po 5 sygnałach, ktoś w końcu odbiera.
-Dzień dobry. Czy są u państwa jeszcze wolne miejsca na namiot?
-Dzień dobry! Państwo z camperem?
-Nie, sam namiot, dwie osoby.
-A to nie ma problemu. Jest pusto.
-Pusto?
-Mieliśmy tu wczoraj wichurę, pole namiotowe płynie.
-Achaaa…
-Ale jak zostaną Panie w samochodzie, to powinno być OK.
-Dziękuję, w takim razie my się jeszcze zastanowimy. Jesteśmy właśnie w Penrith i nie wiemy czy jechać do Keswick czy do Glenridding.
-W Glenridding też była wichura.
-(…) – powinniście zobaczyć wtedy nasze miny.
Był wtorek rano. Siedziałyśmy z Asią w hostelowej kuchni popijając kawę Nescafe 3w1 i jedząc, kolejny dzień z rzędu, tosty z dżemem malinowym. Za oknem lało tak, jakby nadchodził koniec świata. Nie byłoby to dla nas tak istotne, gdyby nie to, że planowałyśmy spać od tej pory pod namiotem i zrobić sobie „prawdziwy biwak na łonie natury”. Wiecie o co chodzi, pobudka przed świtem, żeby w złotej godzinie robić gimnastykę, długie rozmowy pod rozgwieżdżonym niebem, w tle delikatny dźwięk koników polnych…
Nie wzięłyśmy pod uwagę tylko jednego.
Że z tą pogodą w Anglii, to nie jest ściema. Tam NAPRAWDĘ leje kilka razy w ciągu dnia. Nie kropi. Leje tak, że końca ulicy nie widać.
Siedziałyśmy zatem w hostelowej kuchni, za oknem lało jakby miał się skończyć świat, a my nie wiedziałyśmy dokąd jechać, bo każdy hostel który obdzwoniłyśmy tego ranka, był zapełniony. A uwierzcie mi, nie chciałyśmy sprawdzać, czy nasz namiot wytrzyma kilkanaście godzin w strugach deszczu.
Z nieco wydłużonymi minkami, dokończyłyśmy śniadanie i smętnie włócząc nogami wróciłyśmy do pokoju, żeby się spakować. Stanęło na tym, że pojedziemy do Keswick i na miejscu… na miejscu na pewno coś się wyjaśni.
Wjeżdżając do Keswick lokalnym autobusem (6 GBP w jedną stronę z Penrtih, około 40 minut jazdy), zobaczyłyśmy średnio zachęcający budynek z wielkim napisem „VACANCIES”. Tego nam było trzeba! Jak tylko wygramoliłyśmy się z autobusu i zlokalizowałyśmy centrum informacji turystycznej, zadzwoniłyśmy do tego hostelu. Wolne pokoje oni mieli, owszem, ale w jakiejś dobudowanej szopie. 10-osobowe dormitorium mieszane. Ale że bezdomni na warunki mieszkalne nie wybrzydzają, byłyśmy gotowe tam pójść. Wtedy podeszła do nas przemiła pani z obsługi i zapytała, czy nam w czymś nie pomóc.
Na dźwięk nazwy tego hostelu zrobiła lekko pogardliwą minę i odparła „If you don’t mind sleeping with so many men you don’t know, it should be fine. But you know, there are people who DO mind”. I mrugnęła porozumiewawczo. Wiecie co? Cały zeszłoroczny solo wypad do Albanii i Macedonii spałam w takich dormitoriach, żeby przyoszczędzić. Faktycznie, ma to swoje minusy, na przykład takie, że dziwnym trafem jest więcej mężczyzn, którzy strasznie chrapią niż kobiet i można spotkać totalnie niewychowanych buców (czy ja pisałam o bekających Hiszpanach, którzy spali przez cały dzień, wyszli na imprezę po 22 i o 4 nad ranem z hukiem wtoczyli się do pokoju, mieli niezły ubaw próbując się nawzajem uciszyć, a kiedy jeden z nich tak bardzo próbował powstrzymać śmiech, że aż się SPIERDZIAŁ, porzucili plan bycia cicho i jak opanowali trwający 15 minut atak śmiechu, zaczęli żywo o czymś dyskutować przerywając sobie BEKNIĘCIAMI?), ale jak się ogranicza budżet, to da się przeżyć. Tym razem chciałyśmy jednak podróżować inaczej. Miałyśmy ochotę na ciszę, spokój i względnie dobre warunki. Czy to nie jest przypadkiem ewidentny znak starzenia?
Pani z centrum polecała nam gorąco YHA – Youth Hostel Association, czyli coś, jak nasze PTTK tylko trochę bardziej odpicowane. Niestety, nie mieli wolnych miejsc.
Obdzwoniłyśmy wszystkie hostele i tanie hotele i naprawdę miałyśmy już powoli dość. Na nocleg za 60 GBP nie mogłyśmy sobie pozwolić. Na dworze nadal lało, a my chciałyśmy zrzucić gdzieś plecaki i w końcu pochodzić po osławionym Derwentwater.
-Może chodźmy do tego YHA. Hostele nie wrzucają wszystkich miejsc do rezerwacji zdalnej. – zaproponowałam. Przynajmniej z taką polityką spotkałam się we wszystkich większych zachodnioeuropejskich hostelach.
No i poszłyśmy tonąc w strugach deszczu.
YHA położony jest kilka minut piechotą od centrum, dlatego znalezienie hostelu zajęło nam kilkanaście minut. Od razu nam się tam spodobało. Z duszą na ramieniu, zapytałyśmy recepcjonisty czy mają jakieś wolne miejsca.
Anglik na kilkadziesiąt sekund trwających wieki patrzył się w ekran komputera. Chyba zauważył, że byłyśmy w podłym nastroju, po opóźniał moment udzielenia odpowiedzi.
I tak zbliżyliśmy się do końca wpisu. Dwie strony już pyka, nie szalejmy.