Oops, to się dzieje! Robię trekking na Islandii! Z tą myślą budzę się z przyjemnego snu i od razu się uśmiecham. Słyszę energiczne kroki gdzieś niedaleko namiotu i donośny głos naszego przewodnika ogłaszającego wszem i wobec, że owsianka jest gotowa. Jest szósta rano, na zewnątrz piękne słońce, ani pół chmury na niebie. Islandzką przygodę czas zacząć!
Relacja z pierwszego (i najgorszego) dnia tutaj.
Największy plus campingu na Islandii? Silne ABSy!
Przebieranie się w super ciasnym namiocie kiedy dzielisz go z drugą osobą jest wyzwaniem. Szczególnie, że namiot jest tak niski, że nie możemy w nim usiąść. Z tego powodu, cała poranna toaleta i ubieranie robiona jest w pozycji pół leżącej. Nogi i głowa w górze, tyłek na ziemi, mięśnie brzucha pracują aż miło. Żartujemy z Andreą, że jak tak dalej pójdzie, to do końca trekkingu wyjdzie nam sześciopak.
Chaotyczna krzątanina i nieziemskie islandzkie krajobrazy
Chyba każdy z nas jest lekko zszokowany i zafascynowany tym niekończącym się krajobrazem, bo składanie namiotów, poranna toaleta, pakowanie plecaków idą nam topornie. Każdy wydaje się mieć problem z upchnięciem rzeczy, przy obozowisku panuje nieziemsko chaotyczna krzątanina, każdy gdzieś lata. :D Co jest mocno zabawne biorąc pod uwagę, że tu nie ma do czego biegać – jest dosłownie jeden głaz, ale to na nim wszyscy suszą przemoczone ubrania. Bryn stara się nas jakoś zdyscyplinować, ale dzisiaj to nie działa. :D Każdy wydaje się być w swoim świecie.
Owsianka. Czy ktoś może mnie zastrzelić?
Przy śniadaniu mam jedną niezręczną sytuację. Mam nadal nadzieję, że nikt tego nie zauważył. No więc tak – zazwyczaj na śniadanie wsuwam owsiankę, ale przygotowuję ją w dość specyficzny sposób. Koszmar zupy mlecznej z przedszkola tak mocno wyrył mi się w pamięci, że do tej pory jak ognia unikam rozmiękczonych zup. Płatki owsiane zalewam wrzącą wodą, którą po dosłownie 2 minutach odsączam. Do tego dodaje owoce sezonowe i gotowe.
Bryn zaś gotuje owsiankę przez dobre kilkanaście minut aż w garnku widać okazałą breję. Jest mi niedobrze na sam widok ale zmuszam się, aby zjeść ile wlezie, bo wiem, że muszę mieć siły na trekking. Moment krytyczny następuje kiedy dochodzę do miejsca, gdzie owsianka jest już chłodna. Kiedy czuję jej gęstą, lepką, zimną teksturę, prawie puszczam pawia. Do tej pory nie wiem jakim cudem udało mi się uniknąć obrzygania wszystkich wkoło i dokończyć śniadanie. W dodatku wydaje mi się, że zachowałam dość kamienną twarz. :D Plan na kolejne dni: jeść owsiankę tak szybko, jak tylko dam radę i zapomnieć o jej lepkiej, rozmokniętej teksturze jeszcze szybciej.
Trekking poza szlakiem + dużo górek = pot i szybsze bicie serca
Dzisiejszy trekking będzie dłuższy niż wczoraj, mamy do pokonania dobre 15-17 kilometrów i to z pełnym wyposażeniem. Zaczynamy podejściem na całkiem stromą górkę. Nigdzie nie ma szlaku więc poziom trudności nieco wzrasta, bo nie dość, że stromo, to musimy radzić sobie z nogami zapadającymi się w gęstym mchu i wysoką trawą. Dzisiaj mam plan trzymać się blisko Bryna i jakoś zawalczyć o mój wizerunek. Wczoraj mi nie szło, dzisiaj czuję się wyśmienicie. Bryn narzuca wyśrubowane tempo, a ja postanawiam nie pozwolić mu wysunąć się zbyt do przodu.
To co mnie najbardziej denerwuje w chodzeniu pod górkę, to jest to, że nigdy nie widać ile jeszcze zostało do przejścia. Tak i tym razem, po każdym wzniesieniu wyłania się kolejne i kolejne. Daję radę, bo to takie interwały. Na pełnej parze prę pod górę przez kilka minut i odpoczywam tylko wtedy, kiedy zatrzymuje się Bryn. Uwzięłam się kurde dzisiaj. :D
Na jednym z krótkich postojów, kątem oka dostrzegam, że reszta grupy została w tyle. Idą znacznie wolniej niż Bryn i ja i to jest ten moment, kiedy słyszę „Kinga! Bardzo szybko chodzisz!„. Czy islandzki wiking właśnie mnie skomplementował? :D Pomijam, że doskonale wiem, że na trekkingach pruje ile fabryka dała i wszyscy moi znajomi są już tego świadomi. (Co nie, Hanna? :D)
W Vatnajökull jest więcej wodospadów, niż drzew (nawet tych rosnących poziomo!).
Miała być jedna górka, a po prawie dwóch godzinach i dziesiątkach górek w końcu doszliśmy na szczyt. Widoki są zacne. Z jednej strony huczący wodospad wpadający do wąskiego, głębokiego, kamiennego kanionu. Z drugiej, widok na bezkresną islandzką przestrzeń (kocham <3). Z jednej strony chciałabym podejść bliżej do krawędzi i zerknąć w głąb kanionu, z drugiej strony, mogłoby to być nieroztropne. Chwila nieuwagi i lecę. Jestem tak pochłonięta robieniem zdjęć i podziwianiem widoków, że umyka mi jeden istotny szczegół…
Przełom. Oko w oko z lękiem wysokości.
Bryn idzie prosto w przepaść. Nie idzie podziwiać widoków, ale idzie tam, bo tamtędy prowadzi nasza droga. Pada na mnie blady strach i mówię głośno, nie zważając na własną reputację, że po tej ścianie ni chuja nie zejdę.
Na pewno miałaś taką sytuację kiedy coś mówisz i zapada niezręczna cisza, nie? No to ja tak teraz mam. Bryn się patrzy, ja się patrzę no i co teraz?
Jestem pewna, że jako przewodnik z takim doświadczeniem, Bryn miał już podobne przypadki i mimo, że uginają się pode mną nogi, mam nadzieję, że jakoś nad tą sytuacją zapanuje. Jak się okazuje kilkanaście minut później, nie myliłam się, a Bryn jest całkiem spoko psychologiem.
Bez zbędnego rozdrabniania się, Bryn rzeczowo objaśnia mi jak mam podchodzić do takich ścian. Skupiam się na tym co mówi, dzięki czemu nie mam takiego odjazdu jak kilka lat temu w Albanii, gdzie mnie sparaliżowało jak stałam idealnie na środku wąskiej przełęczy i dosłownie nie mogłam podnieść nogi ze strachu, że spadnę. Nie cierpię kiedy ktoś rzuca frazesami typu „wszystko będzie dobrze” albo próbuje umniejszać zagrożenie i mój strach. Sorry, ale to jak i czego się boję to moja prywatna sprawa i każdy ma swoją własną skalę strachu i ta sama rzecz może być niczym albo przeszkodą nie do pokonania dla dwóch różnych osób.
Na szczęście, Bryn nie gada głupot tylko objaśnia, że mam się pochylić, niemal przytulić do wyższej ściany, używać tylko jeden kijek, ugiąć kolana i ruszać tylko jedną kończyną na raz. Proste? Proste. W połowie ściany raz podaje mi rękę, poza tym krok za krokiem schodzę z tej ściany i co?
I uświadamiam sobie jedną bardzo ważną rzecz. Mogę zrobić cokolwiek chcę. (aż się prosi żeby w poprzednie zdanie wrzucić soczyste słowo na K). Unikałam chodzenia po bardziej stromych i wymagających górach tylko dlatego, że bałam się przełęczy i stromych podejść. Teraz, w kilkanaście minut mój lęk wysokości (a dokładnie ekspozycji) poszedł się walić, a ja poczułam jakby mi się odblokowała jakaś zakładka w mózgu.
(Uwaga, będzie patetycznie) Życie zaczyna się tam, gdzie kończy się strach – największa lekcja z trekkingu na Islandii
Zeszłam i sama jeszcze w to nie wierzę. Odwracam się, żeby zobaczyć jak radzi sobie reszta grupy. Wygląda na to, że ta ściana nie tylko dla mnie była wyzwaniem. Ale to chyba ja stoczyłam z nią największą walkę we własnej głowie. Bo fizycznie – do zrobienia, zawsze największe wyzwania są w głowie.
Teraz, kilka tygodni po trekkingu na Islandii mogę powiedzieć tyle: strasznie polubiłam łażenie po stromych zboczach i aż zacieram ręce na myśl o tych wszystkich górach, które JUŻ mogę zdobywać. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a przygód nie będę sobie porcjować. Wnioski z tego doświadczenia? Stań oko w oko z własnym lękiem i go zniszcz.
Najlepsze islandzkie krajobrazy od kuchni i na wyłączność – za to kocham trekking
Trochę wrażeń już za mną, a to nie koniec trekkingu na dziś. Gdzieś mniej więcej w porze lunchowej zatrzymujemy się w absolutnie magicznym miejscu.
Wyjątkowo zielono jak na Islandię, za nami uroczy wodospad i kwietne łąki. Siadamy przy wodospadzie żeby coś zjeść i chwilę odpocząć. Niektórzy nawet ucinają krótką drzemkę. Ja, pomimo zmęczenia, staram się ani na moment nie zamykać oczu. Przede mną piętrzy się dostojny Vatnajökull i po prostu nie mogę się napatrzeć.
To pierwszy raz kiedy widzę lodowiec na żywo z tak bliska i to jest tez ten moment kiedy łapię lodowcowego bakcyla. Ten ogrom lodu jest absolutnie fascynujący. Z początku biegnie szeroki pas czarnego lodu, zaraz za nim wypiętrza się coś na kształt góry lodowej poprzetykanej ciemniejszymi fragmentami. Im dłużej się patrzę, tym mniej mogę rozpoznać gdzie kończy się niebo, gdzie zaczyna lodowiec. Jest nieziemsko cicho.
Widziałam wiele pięknych gór w swoim życiu, ale lodowce to trochę inna bajka. Jedno słowo przychodzi mi do głowy kiedy myślę o lodowcach – dostojne. One są kurde, dostojne! Następnym razem kiedy odwiedzę Islandię planuję wybrać się na trekking po lodowcu i spróbować ice climbingu. A jeśli będę w stanie, to czeka na mnie najwyższy szczyt Islandii. I kiedyś go zdobędę.
Źródełko z ultra czystą wodą w Vatnajökull
Po przerwie, idziemy dalej. Po drodze zatrzymujemy się przy źródle. Krystalicznie czysta woda wypływa na nieziemsko zielony mech. Jestem zajęta napełnianiem butelki i piciem i zapominam zrobić zdjęcie. Na szczęście, to nie ostatnie takie źródełko w Vatnajökull. :)
Camping na dnie kanionu w Vatnajökull i pierwsza moja złota godzina na Islandii
Ku mojej radości, dalsza trasa biegnie w stronę lodowca. Zbliża się już popołudnie więc czas najwyższy ogarnąć jakieś fajne miejsce do spania. Idziemy takim jakby kręgosłupem skąd widać piękne panoramy w każdym kierunku. Zaczyna coraz mocniej wiać.
Zbliżamy się do uroczego acz dość wielkiego kanionu i już nawet nie jestem zdziwiona, kiedy Bryn oznajmia, że na jego dnie się dzisiaj rozbijamy. Ściana po której musimy zejść jest wysoka i (surprise, surprise!) stroma. Tym razem jednak nie robi to na mnie wrażenia. Czuję ekscytację, że znowu wykorzystam swój nowy skill. :D Idę w skupieniu, bo nie chcę się głupio ześlizgnąć, ale już bez stresu.
Z dołu dopiero dostrzegam, że część ścian prowadzących do kanionu jest obrośnięta mchem – i po takiej właśnie szliśmy, a część to po prostu kamyczki i pył wulkaniczny. Nie wiem co jest z moim mózgiem, ale kompletnie nie dociera do mnie jeszcze, że skoro zeszliśmy po tej potwornie stromej i długiej ścianie, to prawdopodobnie będziemy musieli się też po niej wspiąć. Z plecakami 14 kg.
Kanion jest wyjątkowo przyjemny. O ile na górze pizgało już konkretnie, to w dole jest nadal cicho i spokojnie. I relatywnie ciepło! Poza tym, nadal świeci piękne słońce.
Razem z Andreą suszymy nasz namiot po poprzedniej nocy i rozkładamy go wręcz pokazowo. Linki idealnie naciągnięte, ani jednej zmarszczki na tropiku. To się nazywa doświadczenie. ;-) Postanawiam także okiełznać w końcu swoje rzeczy. Każdy, kto ze mną gdzieś podróżował wie, że moje rzeczy kolonizują łóżka i podłogi hostelowe mając daleko gdzieś moje zdanie. Niestety, poprzedniego wieczora moje rzeczy skolonizowały namiot. Andrea jest mega porządna i zorganizowana więc nie chcę znowu wszystkiego tak rozbebeszać i postanawiam ogarnąć się równie dobrze jak ona. :D Nawet daję radę, ale nie powiem, żeby to był mój naturalny stan. :D
Zalety trekkingu z grupą – herbatka pod namiotem i oglądanie butów
Dzisiejsze popołudnie jest wyjątkowo przyjemne. Rob i Ben rozbili się niedaleko naszego namiotu i sobie rozmawiamy. Co mnie ogromnie bawi, to że tych dwóch rosłych facetów ma tendencję do siedzenia w dokładnie taki sam sposób. Gdyby nie to, że chcę zachować ich prywatność, chętnie pokazałabym zdjęcie jakie im w takiej sytuacji zrobiłam. Inna sprawa, że Andrea i ja ledwo mieścimy się w namiocie (ja mam 166cm wzrostu, ona podobnie), a Rob i Ben jakieś.. 2 metry. :D
Koło 19 jemy wszyscy razem kolację, popijamy gorącą herbatą i gadamy o tak zwanym życiu. To również drugi dzień mojego detoksu od internetu i świata zewnętrznego i czuję jak wietrzy mi się głowa. Co dziwne, w ogóle nie odczuwam potrzeby zaburzania tego stanu. Nie mam najmniejszej ochoty na sprawdzanie fejsa ani maila, cieszę się, że tego zasięgu tutaj po prostu nie ma. Jestem ja i teraźniejszość i strasznie mi się to podoba.
Kiedy słońce powoli znika za otaczające nas pagórki, w dolinie robi się zimno. Siedziałam przez jakiś czas rozmawiając i nawet nie zauważyłam, kiedy wyziębiłam się tak, że prawie zaczynam się trząść. Niedobrze, myślę. Pamiętając co Bryn mówił o śpiworach, zaczynam robić przysiady i biegać. Kilka kół do „łazienki”, kilka serii przysiadów i od razu mi cieplej. Tak rozgrzana wskakuję do namiotu, tym razem z większym wdziękiem niż wczoraj. :D Kurcze, chyba zakochuję się w Islandii!
Wnioski z drugiego dnia trekkingu na Islandii?
Pozbyłam się lęku wysokości i żadne słowa nie oddadzą ogromu ulgi jaki wtedy odczułam. To tak, jakby dosłownie zleciały ze mnie jakieś ciasne i niewygodne łańcuchy. Mogę teraz robić tyle fajnych rzeczy, o których wcześniej nawet nie marzyłam. Nabrałam też apetytu na … lodowce. Trekking po lodowcu wjechał na moją bucket listę. Pojawiła się też ochota na coś większego i trudniejszego. A jak się już pojawiła, to przecież się jej nie pozbędę, nie? ;-)
Wpis powstał przy współpracy z Trek Iceland. :)
Pin this post!