Tegoroczne lato bardzo wyraźnie pokazało mi, że za bardzo je idealizuję. Oczekuję, że to będzie najaktywniejszy czas pod każdym względem, a tak się z różnych powodów nie dzieje. W zasadzie od stycznia śledzę jak wydłużają się dni, w marcu z radością witam pierwsze oznaki wiosny, w czerwcu jest szczyt wszystkiego, bo długie ciepłe wieczory były dla mnie tak przyjemne, że aż zrezygnowałam z siłowni (!!! I więcej tego błędu nie powtórzę). Lipiec i sierpień za to były „umiarkowanie zajebiste”. Czyli nie wszystko poszło tak, jak bym tego od lata oczekiwała. W lipcu pogoda była tak deszczowa, że czułam się jak w listopadzie. Sierpień był nieco lepszy, ale dla odmiany fale upałów sprawiły, że chętniej chowałam się w chłodnym mieszkaniu niż spędzała czas na dworze. Niemniej jednak, było całkiem sporo fajnych momentów. I przemyśleń.
Dolina Baryczy – babski wypad zdjęciowy
Choć krótki, to jakże owocny był to weekend. Spotkałam się z moimi kochanymi dziewczynami: Roksaną, Lucyną, Iwoną i Anną. Z Roksaną i Luu widziałam się w międzyczasie odkąd poznałyśmy się na warsztatach u Anity Suchockiej, natomiast z Iw i Anną było to pierwsze spotkanie od wielu miesięcy.
Robiłyśmy wszystko to, na co miałyśmy ochotę bo czujemy się w swoim towarzystwie ekstremalnie swobodnie. Czyli: leciały najmniej wybredne żarty jakie sobie możesz wyobrazić. Powietrze niczym samoloty nad Heathrow przecinały soczyste słowa. Sugestie aby 15 minut po śniadaniu zjeść olbrzymią milkę nugatową i popić winem były witane zgodnym pomrukiem zrozumienia. Tkwienie przez kilkanaście sekund w dziwnych pozach z aparatem w jednej ręce, pryzmatem w drugiej, najlepiej w krzach było tak normalne jak wyjście rano na zakupy po świeży chleb. Wyjście na spacer w las i chabazie kiedy tylko słońce zaczęło mieć ten złotawy odcień było tak oczywiste, że nawet nie musiałyśmy o tym dyskutować.
Tutaj macie linki do dziewczyn:
Moje fotograficzne poczynania można zobaczyć tu: KLIK.
Celem tego weekendu, oprócz hedonistycznego rozpieszczania się, były oczywiście zdjęcia. Z dziewczynami mamy podobne podejście do fotografii, tego co zdjęcia mają przedstawiać i jak pracować z człowiekiem. Robimy jednak różne zdjęcia, każda zwraca uwagę na inne detale, każda ma inny styl, inną kolorystykę. Miałyśmy przez ten weekend zrobić sobie taki portret, żeby buty pospadały.
Ja jestem ciężkim przypadkiem, bo o ile ZA aparatem czuję się bardzo swobodnie i umiem tak pokierować człowiekiem, żeby też się wyluzował, to sama PRZED aparatem wyluzować się nie umiem. Nawet robienie selfie jest dla mnie traumatyczne. Wydurniam się, uciekam i tak dalej. A dziewczynom jakimś cudem udało się zrobić mi naturalne zdjęcia na których nie dość, że wyglądam jak człowiek, a wyglądam nawet jak całkiem zajebisty człowiek.
Poniżej moje zdjęcia dziewczyn:
Anna
Luu
Roksana
Iw
Ja u dziewczyn:
Od Luu
Od Roksany
Od Iw
od Anny:
Nie byłabym jednak sobą gdyby nie takie zdjęcia jak to niżej. Mam ich całe mnóstwo, ale to jest po prostu kwintesencją. :D Robiła Roksana. :)
Ślub Oli i Karola
Kolejny i całkiem niespodziewany. Niedługo przed ślubem Oli i Karola, odezwała się do mnie Ania, z którą także znamy się z warsztatów u Anity. Zdjęcia Ani zwróciły moją uwagę jeszcze przed warsztatami – ich subtelność, kolorystyka i estetyka. Tym bardziej ucieszyło mnie, kiedy Ania zaproponowała, abym poszła z nią na ten ślub jako drugi fotograf. Odbywał się on w uroczym miejscu niedaleko Murowanej Gośliny – w Novel House. To był intensywny ale bardzo ciekawy dzień, który tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że droga którą obrałam pod koniec zeszłego roku jest jedyną słuszną na ten etap w życiu. Poniżej teaser z tego ślubu, całość pojawi się za jakiś czas na mojej drugiej stronie oraz u Ani Margoszczyn.
Sesja narzeczeńska we Wrocławiu
Pozostając niejako w tematyce zdjęciowo-ślubnej, nie mogę pominąć szalenie miłego spotkania z parą, której będę robić zdjęcia na ślubie na początku września. Kolejny raz spotkałam ludzi, z którymi nadaję na tych samych falach i praca będzie przyjemnością. Po tym jak obgadaliśmy wszystkie szczegóły ślubu, poszliśmy na ekspresową sesję narzeczeńską do jednego z wrocławskich parków. E-mail jaki dostałam od Ali i Marka kiedy odesłałam im gotowy materiał jakiś czas później był dla mnie potężną dawką motywacji i było mi po prostu strasznie, strasznie miło.
Podoba mi się również to, że odkąd zajęłam się fotografią ślubną, o wiele częściej jeżdżę po Polsce. Okolice Krakowa, Łazy na Śląsku, Wrocław, w niedalekiej przyszłości ponownie Śląsk i później Pomorze – jaram się tym jak pochodnia na olimpiadzie i mam nadzieję, że będę po tej Polsce podróżować jeszcze więcej.
Przebrzydłe owady
Minusem tej całej mojej fotografii jest to, że dużo czasu przebywam w chabaziach. I nierzadko kończy się to dla mnie tak, że jestem cała pogryziona przez owady. Komary to pikuś, ale już dwa razy pożarły mnie meszki. Za pierwszym razem skończyło się zakażeniem naczyń limfatycznych, za drugim spuchniętą girą i bąblem, który wyglądał odrażająco. Zgadnij co mam teraz ze sobą jak idę na sesję? Spray na owady i spray odkażający. W zasadzie nie ruszam się bez tego z domu.
Choroba w środku lata
Brzmi kosmicznie, nie? A jednak może się zdarzyć. Złapałam zapalenie gardła i później zatok. Byłam tak chora jak zazwyczaj się jest chorym w listopadzie czy grudniu. Przez kilka dni po prostu leżałam w domu i zaniechałam jakichkolwiek aktywności bo nie byłam w stanie nic robić. Choroba w zimie jest do przeżycia. Choroba jak na zewnątrz jest 30 stopni to już piekło na ziemi.
Siostrzany wypad do Warszawy
W sierpniu, jak co roku, odwiedziła mnie młodsza siostra. Tym razem w planach miałyśmy Warszawę. Spędziłyśmy tam cztery dni i mam wrażenie, że jeszcze jeden dzień i umarłabym z wycieńczenia. Poznań przy Warszawie jest niczym jedna kratka na kartce A5. Odległości, mnogość wszystkiego strasznie mnie wymęczyła. I zafascynowała. Mam wrażenie, że musiałabym w Warszawie zamieszkać, żeby ją poznać, a dodam, że to był mój n-ty raz w tym mieście. Nie powiem, żebym tam spędziła dużo czasu, ale licząc wszystkie wyjazdy, myślę, że z dwa tygodnie by się już uzbierały. Niby widziałam wszystkie najważniejsze miejsca, a nadal mam wrażenie, że ledwie to miasto liznęłam.
Tym razem odpuściłyśmy sobie takie typowe zwiedzanie. Poszłyśmy tylko do dwóch muzeów, a i tak z perspektywy czasu uważam to za delikatną stratę czasu. Don’t get me wrong, ale Muzeum Powstania Warszawskiego było dla mnie bardziej labiryntem gdzie iść żeby zachować logikę zwiedzania niż przeżyciem jak na przykład w mniejszym acz dokładniejszym muzeum masakry w Srebrenicy w Bośni. Nie to, że porównuję te dwa wydarzenia – w żadnym wypadku. Po prostu idea muzeum gdzie jest milion urywków informacji na różnego rodzaju powierzchniach do przeczytania do mnie nie przemawia. I gdzie jest tyle ludzi, że nie słyszę we własnej głowie tego co czytam. Potrzebuję wspólnego mianownika, a nie podręcznika do historii rozwalonego przez kilka wielkich sal. Niestety podobne odczucia mam wobec muzeum, którym podobno „zachwycił się świat”, czyli Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Trochę się dowiedziałam, ale nazywanie tego muzeum interaktywnym uważam za przesadę. (Poznański ICHOT jest interaktywny, muzeum uchodźstwa w Hadze jest interaktywne, ale Polin – sorry, nie jest).
Z przyjemniejszych akcentów, bardzo podobały mi się niedawno skończone bulwary wiślane. Atmosfera wakacyjna w pełni i piękne zachody słońca w pakiecie. Podobnie ogrody na dachu Biblioteki Uniwersyteckiej. To jest jedno z najprzyjemniejszych miejsc w jakich w ogóle byłam. A jeszcze trafiłyśmy tam pod wieczór. <3 . Kolejnym miejscem, które zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie było Muzeum Neonów. W zgrabny sposób opowiada ono historię Polski od XX wieku przez pryzmat neonów. Oprócz tego wygląda po prostu czadowo. Do Neon Muzeum wybrałyśmy się z Ibazelą z bloga Love Traveling i jej siostrzenicą. Co ciekawe, położone jest na Pradze, ale w enklawie Soho. Piszę „enklawie” bo umieszczenie super nowoczesnych budynków i drogiej knajpy na Pradze, gdzie za ogrodzeniem są kamienice z opadniętym tynkiem sprawia wrażenie, że Soho to zupełnie inny świat. Taki trochę niepasujący do tej Pragi.
Na Pradze widziałyśmy też podobno najdłuższy blok w Warszawie przy ulicy Kijowskiej. Pochodziłyśmy po Brzeskiej, która tak bardzo klimatem przypomniała mi Łódź. Pogapiłyśmy się na ludzi grających w ping ponga na Ząbkowskiej i poszwendałyśmy się w bramach, gdzie co rusz stały ołtarze maryjne. Praga wydaje mi się bytem tak odmiennym od Warszawy, że ciężko mi to w głowie połączyć, że to i na przykład taki Stary Mokotów czy Śródmieście to wciąż jedno miasto.
Tym razem w Warszawie bardzo uderzył mnie kontrast z Poznaniem. Wynika to oczywiście z historii, ale mam teraz wrażenie, że Warszawa jest o wiele bardziej „polska”. Widzisz tam miejsca, które krzyczą, że są jeszcze z PRL-u, mijasz ludzi, którzy robią jakieś szalenie kreatywne rzeczy, a później kupujesz coś w kiosku, gdzie pani jest tak nieuprzejma, że zastanawiasz się, co Ty jej zrobiłaś. Idziesz pod Zamek Królewski, a tam jakiś pan domaga się prawdy o Smoleńsku, a dzień później policja brutalnie zatrzymuje osoby pokojowo protestujące przeciwko temu, co wyprawia ONR. Masz Śródmieście z wieżowcami, korporacjami i nie wiadomo czym jeszcze, i masz taką Pragę. Poznań jest o wiele bardziej uładzony i spójny. Jest kameralnie. O ile dzielnice różnią się między sobą, to nie aż tak wyraźnie jak w Warszawie. Łazarz, Jeżyce, Wilda – niby nieco inaczej, ale jednak mnóstwo cech wspólnych. I ludzie też jakoś tak na podobnym mianowniku jeżeli chodzi o status społeczny. Takie mam przynajmniej odczucia.
Sierpień się kończy, a ja z utęsknieniem wyczekuję września i jesieni. Sama nie wierzę, że to piszę. Dwa lata temu u schyłku lata przeżywałam całkowity dramat i załamanie. Rok temu zmiana pór roku była mi w zasadzie obojętna. Teraz nie mogę się doczekać dni, kiedy słońce będzie łagodnie oświetlać ulice już w ciągu dnia, a nie o 4 nad ranem. Czekam na rześkie jesienne powietrze, mgły, przyjazd studentów do miasta i wyjścia do pubu na grzane wino. Albo jestem chora na głowę, albo się po prostu zmieniam.