Zobaczyć Lofoty zimą to wyjątkowe doświadczenie. Z jednej strony przenikliwe zimno (ale nie na tyle, żeby nie zrobić zdjęć w sweterku), z drugiej zaś zapierające dech w piersiach widoki na góry posypane cukrem pudrem wyrastające bezpośrednio z turkusowych wód Oceanu Arktycznego oraz pastelowo różowe chmury. Mam taką teorię, że w miejscach gdzie warunki do życia bywają trudne, Matka Natura szczególnie hojnie rozdała piękno przyrody, żeby te trudy czymś zrekompensować i nagrodzić tych, którzy mają tyle determinacji, żeby w tych miejscach być. Lofoty w zimie to kraina magiczna, momentami wręcz surrealistycznie piękna. Zresztą, zobaczysz na zdjęciach.
Czy warto jechać na Lofoty w zimie?
Po stokroć tak. Zima, śnieg, inne światło, to wszystko potrafi niesamowicie odmienić miejsce i nadać mu niepowtarzalny klimat. Lofoty pod koniec stycznia to różowo-złote wschody słońca, które płynnie przechodzą w różowo-złote zachody słońca wieńczone długimi niebieskimi godzinami. A w nocy zorze polarne, które jak już wiesz, potrafią człowiekowi odebrać rozum, zmusić do pisków i wycisnąć łzy.
Jest to oczywiście scenariusz prawdopodobny lecz nie jedyny. Lofoty słyną z humorzastej pogody i silnych wiatrów. Przed naszym przyjazdem prognozy nie były optymistyczne. Miało rzęsiście padać, wiać, a widoczność sięgać kilku metrów. Na miejscu jednak okazało się, że śnieżycę przeżyłyśmy jedną, a przez resztę pobytu pogoda dopisywała idealnie. Wiem jednak, że nie każdy ma tyle szczęścia. Zaraz po naszym wyjeździe w Lofoty uderzyła turbo śnieżyca zasypując drewniane domki rybaków (tzw. rorbuer) aż na wysokość okien. Cóż mogę rzec. W kwestii przynoszenia dobrej pogody, polecam się na wyjazdy. Paulinę warto zaś brać, bo przynosi ze sobą zorze (najsilniejsza pojawiła się na jej urodziny. Przypadek? Nie sądzę). Magda zaś przynosi rzecz, bez której ani rusz – mianowicie jedzenie.
Lofoty w zimie mają w zasadzie jeden, no może góra dwa minusy. Pierwszy jest taki, że część szlaków jest zupełnie niedostępna. Nastawiałyśmy się bardzo na przynajmniej jeden fajny trekking, ale widząc ile jest śniegu i mając świadomość, że istnieje zagrożenie lawinowe, odpuściłyśmy. Drugi minus to temperatury. Co prawda człowiek ma niesamowite zdolności adaptacji i przychodzi moment kiedy -5 stopni to ciepło, a dopiero -29 to zimno, ale warto być tych temperatur świadomym i zabrać np. wełnianą odzież funkcjonalną.
Lofoty? Lofty? Ło! Ale foty! Lo-coo?
Do niedawna żyłam w błędnym przekonaniu, że każdy wie co to są Lofoty, gdzie one leżą i dlaczego warto tam pojechać. Okazuje się, że nie (bo przecież nie musi), a wiedzieć warto więc nim przejdę do narracji naszego dziewczyńskiego wyjazdu, słowo wstępu.
Lofoty to archipelag na Morzu Norweskim, który jest częścią Oceanu Arktycznego. Malutkie, skaliste wysepki połączone są fantazyjnymi mostami, które tylko podbijają „instagramowalność” tego miejsca. Strome góry wyrastają bezpośrednio z turkusowych wód fiordów, ich czubki są postrzępione, ostre, to wszystko sprawia wrażenie niedostępności i uświadamia człowiekowi, jak jest niewielki w porównaniu do potęgi natury. Gdyby tego było mało, Lofoty serwują też niezapomniane widoki na licznych, czystych, piaszczystych plażach. Połączenie stromych, skalistych gór z czyściutką, przejrzystą, lazurową (!!!) wodą i drobnym piaskiem to zawsze dobre miejsce na spędzanie czasu. No może gdyby aż tak nie wiało. Do tego, w wioskach i miasteczkach można cieszyć oczy widokiem drewnianych, spójnie pomalowanych na czerwono lub żółto domków rybackich, tzw. rorbuer. Miałyśmy przyjemność w takich spać.
Lofoty słyną z rybołówstwa, głownie dorszy. Co kawałek można się natknąć na drewniane konstrukcje, na których wiosną i latem suszą się rybie łby. Okres połowu przypada na luty, marzec. Lofoty, mimo że położone są już za kołem podbiegunowym, mają relatywnie umiarkowany klimat. Wszystko dzięki temu, że leżą w obszarze prądu morskiego Golfsztromu. Na Lofotach jest około 4.4 stopnie cieplej niż na podobnych szerokościach geograficznych, gdzie powietrze ocieplane Golfsztromem już nie dociera.
Trzy dziewczyny, Jaguar, muzyka i Lofoty
Tak można w wielkim skrócie podsumować ten wyjazd. Do Tromsø leciałyśmy z Gdańska. Lot był przyjemny, niczym niewyróżniający się, może pomijając moment, kiedy Paulina zapodała mi jedną słuchawkę od swojego Spotify i gruchnął we mnie ostry amerykański rap. Bardzo mnie to zdziwiło, bo o taką muzę Pauliny nie podejrzewałam. Muszę jednak tu otwarcie przyznać, że bansy przy tym wchodziły jak złoto i muza ta po powrocie wjechała także na mojego spotifaja.
Najlepsze zadziało się jednak na lotnisku, gdzie miałyśmy odebrać nasze auto na nadchodzący tydzień. Rezerwacja w Sixt była na Paulinę, chciałyśmy Mercedesa klasy A, żeby czuć się w miarę bezpiecznie na oblodzonych, krętych norweskich drogach. A wiadomo jak to w wypożyczalniach jest: dostaniesz to co zamawiasz „or similar”. Bałyśmy się tylko, żeby „or similar” nie był czymś znacznie gorszym. Okazało się, że naszego auta nie ma, wypożyczalni jest przykro, ale mamy dzięki temu upgrade na Jaguara E-Pace i czy na pewno nie krzyżuje nam to planów?
To, co zadziało się jak podeszłyśmy do naszej bestii pozostawiam tylko w archiwum kamer ochrony lotniska. Powiem tylko, że te piski i wygłupy, które pokazałam na Instagramie były wersją już ocenzurowaną i bardzo skróconą. To nie tak, że się wszystkie jaramy motoryzacją. To bardziej tak, że kiedy coś takiego dzieje się zaraz na początku wyjazdu, to wiesz, że reszta poleci jak z płatka (confirmed by experience). No i dobra, co SUV to SUV – już chyba wszyscy wiedzą, że mam pewne upodobania.
Nocny road trip z Tromsø na Lofoty
Miałyśmy do przejechania ponad 500 kilometrów z Tromsø do Hamnøy. Nocą. Po nierzadko oblodzonych i momentami dość krętych drogach. Nie pozasypiałyśmy właściwie głównie dzięki głośnym rapsom i Denisowi Lloyd’owi oraz pojawiających się raz po raz przygodach. Pierwszą była zorza polarna, która znikąd pojawiła się nad naszym Jaguarem. Ani Magda ani ja nie widziałyśmy wcześniej zorzy i gdyby nie spostrzegawczość Pauliny, pewnie byśmy ją… przegapiły. To była bardziej zórzka, bardziej jak jasna smuga na niebie niż to, co widziałyśmy kilka dni później na plaży Myrland. Ciekawość i ekscytacja z obserwacji nowego zjawiska była jednak na tyle silna, że wszystkie wyskoczyłyśmy z auta (a było wtedy minus 21 stopni!) i odstawiłyśmy pierwszy taniec radości. Zatrzymali się nawet jacyś Norwegowie i zapytali czy wszystko OK i czy nie potrzebujemy pomocy. To nie był jedyny taki przypadek zresztą.
Kilka godzin po zorzy zobaczyłyśmy stojącego przy drodze łosia. Z sił opadłyśmy dopiero około godziny 5 lub 6 i zdecydowałyśmy się przespać w aucie zanim ruszymy w dalszą drogę. 40 minutowa drzemka wydłużyła się do 2 godzin. Wyszło bardzo dobrze, bo jak wjechałyśmy na Lofoty, zaczynała się akurat niebieska godzina i mogłyśmy w końcu zobaczyć jak kształtuje się krajobraz. Pomimo zmęczenia i niskich temperatur, co chwilę wyskakiwałyśmy z auta żeby oglądać widoki i robić zdjęcia. I piszczeć, ale serio, inaczej się po prostu nie dało, a ja jestem wdzięczna, że dziewczyny nadawały na takich samych falach i wszystkie mogłyśmy swobodnie okazywać uczucia. :D
Supermarket jak ze Stranger Things i śnieżyca
To była niedziela – warto zapamiętać ten szczegół. Jeździłyśmy sobie po Lofotach, celem było dotarcie do naszego domku, ale dopiero po południu. Miałyśmy więc sporo czasu żeby nacieszyć się każdym widokiem, zatrzymać się, powdychać świeże, bezzsmogowe powietrze (wiesz, że na Lofotach nawet śnieg przy drodze jest bieluteńki?), a nawet zrobić zakupy. A zaczęło się tak, że złapała nas turbo śnieżyca. Jechałyśmy w białej nicości, widoczność może dwa metry do przodu i tylko czerwone, powyginane w pobocze słupki zdradzały, że jeszcze trzymamy się drogi. Chciałyśmy dokupić kilka składników spożywczych na kolejne dni. Zajechałyśmy w tej zamieci pod sklep. Podeszłyśmy do złego wejścia – sklep nieczynny. Już miałyśmy odjeżdżać, kiedy zobaczyłyśmy inne drzwi – otwarte. Zadowolone weszłyśmy, minęłyśmy pierwszą, oddzieloną malutką część olbrzymiego supermarketu i weszłyśmy na główną halę. Coś nam nie grało, czułam się trochę jak w drugim wymiarze ze Stranger Things, ponieważ w całym, wielkim sklepie nie było absolutnie nikogo. Ledwo dotarłyśmy do działu z warzywami na drugim końcu supermarketu, a usłyszałyśmy za sobą kroki. Takie dość spieszne kroki. Goniła nas pani z obsługi, która zdziwiona zapytała co my właściwie robimy w zamkniętym sklepie i czy możemy przejść do otwartej, wydzielonej części. Możesz sobie wyobrazić nasze miny. Pro tip od blogerki o podróżach w Norwegii – puste sklepy nie są puste bez powodu.
Plaża Skagsanden na Lofotach
Po drodze do naszej bazy, czerwonego, drewnianego domku w Eliassen Rorbuer mijałyśmy po drodze kilka(set???) świetnych miejsc, w tym właśnie plażę Skagsanden. To tam pierwszy raz natknęłyśmy się na rządek fotografów, prawdopodobnie na warsztatach, którzy z uporem maniaka piłowali ten sam kadr. Na plażę Skagsanden wracałyśmy jeszcze kilkukrotnie, między innymi w nocy na zorzę. Jest to na tyle popularny i łatwo dostępny spot, że będąc na Lofotach na pewno natkniesz się tam na wycieczki lub właśnie grupy warsztatowe. Jest to też spot, na który trafiają wycieczki polować na zorzę. Jak widzisz, można na tą zorzę z powodzeniem polować samemu, na tej plaży i wszystkich innych, bez konieczności bycia zależnym od innych i płacenia fortuny.
Hamnøy – najbardziej pocztówkowa wioska na Lofotach
Hamnøy, malutka wioseczka na wyspie Moskenesøya, to miejsce, które lepiej sobie zapamiętać. To tutaj na moście w poukładanym rządku ustawiają się fotografowie z całego świata rządni zrobić jeden z najczęściej powielanych kadrów domków na tle skały – byle swój. To właśnie tutaj miałyśmy swój pierwszy, dwudniowy nocleg na Lofotach w Eliassen Rorbuer. Jak podróżować, to z rozmachem, nie żałuję ani jednej wydanej złotówki. A tak całkiem serio, to wynajęcie jednego z tych uroczych, czerwonych, rybackich domków nie kosztuje aż tak dużo jeśli jedziesz w kilka osób, a wystrój, klimat, położenie, „norweskość” całego doświadczenia są tak super, że naprawdę warto.
Kiedy po nieprzespanej nocy i całodniowym jeżdżeniu po Lofotach dotarłyśmy w końcu do naszego domku, zbliżał się już zachód słońca (czyli była godzina 14:00 hehehe). Miałyśmy do zagospodarowania godzinę przed oficjalnym check-inem, a że szkoda marnować zarówno takie widoki jak i takie światło, ruszyłyśmy na pierwszy spacer zapoznawczy z okolicą. Nie pamiętam nawet czy my wtedy cokolwiek ze sobą rozmawiałyśmy pomijając wzdychanie i jakieś takie komentarze „wow”, „o jaaa”, „pięknieee”.
Szybko zostawiłyśmy czerwone domki Eliassen Rorbuer w tyle i ruszyłyśmy ku wiosce Sakrisøy będącej między Hamnøy i Reine, gdzie Reine to już takie prawie „miasteczko”. Raz po raz można było dostrzec specyficzne, drewniane konstrukcje, na których w sezonie suszą się świeżo wyłowione dorsze. Żółte domki rybackie na jednym brzegu wyspy, samotnie stojący biały drewniany domek na wzgórzu, kilka niespiesznie jadących samochodów raz na jakiś czas, mieszkańcy ubrani w grube kombinezony i odblaskowe kamizelki sunący po czymś, co wygląda jak hulajnoga, ale zamiast kółek ma płozy. Kilku fotografów w skupieniu stojących przy swoich statywach. Cisza. Raj dla introwertyków. Mówię Ci, RAJ.
Było tam w powietrzu coś, co nie pozwalało ignorować faktu, że jesteśmy naprawdę daleko na północy i życie tutaj toczy się inaczej niż u nas. Nie odniosłam jednak wrażenia, ani przez minutę, że daleka północ to miejsce ciemne, depresyjne, szare, z którego albo tylko uciekać, albo zapić się na śmierć. Czułam tam raczej silną obecność natury i jakiś taki przed nią respekt, wolniejszy tryb życia i przede wszystkim kolory. A właściwie wachlarz odcieni, gdzie znane nam kolory mają setki niewidzianych wcześniej odcieni. Kiedy sobie to wszystko przypominam, nie umiem się nie uśmiechać. Lofoty zimą to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie dane mi było zobaczyć.
Sakrisøy – drewniane domki rybackie na Lofotach
Sakrisøy to kolejna malutka wysepka położona między Hamnøy i Reine. Musisz jednak pamiętać, że jeśli piszę, że wysepka jest między innymi miejscowościami, to znaczy to najpewniej tyle, że możesz to wszystko obejść w kilkanaście/kilkadziesiąt minut piechotą. Te okolice są bardzo skondensowane pod względem atrakcji widokowych. Naprzeciwko Sakrisøy jest sobie górka, na której stoi antena. Warto się tam przejść aby móc zobaczyć całą okolicę z góry. Z tej niepozornej górki pięknie też widać jak bardzo turkusowa i czysta jest woda Oceanu Arktycznego. Wybrałyśmy się tam z samego rana (czyt. po wschodzie słońca o 10:00!) na spacer, który przedłużył nam się do późnych godzin popołudniowych. Warto było chodzić w śniegu, nierzadko po kolana i zmarznąć.
Do Sakrisøy wybrałyśmy się też z Pauliną w nocy. Pieszo. W poszukiwaniu zorzy, a tak naprawdę widoczków, bo obie czułyśmy że tej nocy zorzy raczej nie będzie. Po drodze spotkałyśmy dwóch ziomków, którzy, co zabawne, przylecieli i wracali tym samym samolotem co my. Pogadaliśmy chwilę, poszliśmy porobić kilka zdjęć, dwie godziny zleciały jak z bicza strzelił. Wróciłyśmy z Pauliną do domku około 4 nad ranem. I to był ten dzień, kiedy wszystkie zaspałyśmy na wschód słońca i ledwo dałyśmy radę się wymeldować z domku na czas. Przypomnę tylko – wschód słońca był wtedy kilka minut po 10:00. A wymeldowanie miałyśmy o 11:00. Jeszcze nigdy tak szybko się nie pakowałam. :D
Na końcu drogi w miasteczku Å mieszkają epickie zachody słońca
Tak na wstępie – Å czytasz jak „O”. Jest to wioseczka znana z najkrótszej nazwy miejscowości oraz znaku drogowego, który bywa dość często podprowadzany przez kleptomańskich turystów. Oraz z tego, że dalej po prostu nie ma już asfaltu, bo droga prowadząca przez całe Lofoty, legendarna E 10 właśnie w Å się kończy. W staronorweskim oznacza „mała rzeka” i nawet to widzę – ta droga wszak meandruje przez cały archipelag, niczym każda szanująca się rzeka. Nie jest to jakoś szczególnie epickie miejsce, przynajmniej biorąc pod uwagę inne wysepki na Lofotach, ale znajdziesz tu dobrze zaopatrzone delikatesy, dość długie molo, z którego roztacza się widok na Morze Norweskie, a przy dobrej widoczności na Bodø. Warto tam się jednak przejechać chociażby ze względu na widoki jakie pojawiają się po drodze. Zaliczyłyśmy tam jeden z najbardziej wyrazistych, pomarańczowych zachodów słońca EVER. W zasadzie, jak wjeżdżając na pewne wywyższenie zobaczyłyśmy co się szykuje, to zaczął się sprint za światłem. :D
Lofoty zimą – informacje praktyczne
Jak dojechać na Lofoty zimą?
Jest kilka opcji. My wybrałyśmy lot Wizzair z Gdańska do Tromsø. W Tromsø pożyczyłyśmy na tydzień auto, którym dojechałyśmy na Lofoty (ponad 500 km w jedną stronę), a później z Lofotów na wyspę Senja i z powrotem do Tromsø. Od niedawna jest opcja lotu, też Wizzairem z Gdańska do Bodø skąd można na Lofoty dopłynąć promem. Na pewno latem. Mam jednak uzasadnione wątpliwości czy cokolwiek pływa między Bodø a Lofotami w zimie, kiedy mimo wszytko, ruch turystyczny jest znacznie mniejszy niż w sezonie.
Czy na Lofotach jeżdżą autobusy?
Szczerze mówiąc, nie wiem, ale podejrzewam że jeśli jakieś jeżdżą to nieczęsto. Nie mogę sobie przypomnieć żeby mijał nas chociaż jeden autobus w trakcie tygodniowego pobytu na północy Norwegii. Widziałam za to zorganizowane wycieczki turystyczne lub fotograficzne, które przemieszczały się własnymi busikami. I sporo aut wypożyczalni Avis. My korzystałyśmy z Sixt, który nas bardzo mile zaskoczył upgrade’m na Jaguara i totalnie bezproblemowym zwrotem i obsługą. Żadnych przypałów z autem nie było, żadnych dodatkowych kosztów, o których dowiedziałybyśmy się na miejscu, a jak wiadomo, takie rzeczy czasami się dzieją (odbija mi się czkawką wspomnienie wypożyczania auta w Rumunii).
Noclegi na Lofotach
Wiesz, że zakładając konto na AirBnb przez mój link zyskujesz rabat 100 zł na pierwszą rezerwację? Ja dostaję zniżkę na swoje kolejne rezerwacje, sytuacja win win, więc polecam się zainteresować.
Spałyśmy na Lofotach łącznie 4 noce. Kolejne dwie już na Senji. Pierwsze dwie spędziłyśmy w pocztówkowych czerwonych domkach rybackich, Eliassen Rorbuer. Nie jest to najtańsza opcja, ale warto z niej skorzystać i można je zarezerwować klikając w powyższy link. Domki położone są blisko wszystkich najbardziej fotogenicznych miejsc na wyspie Moskenesøya w miejscowości Reine. Z naszego domku widać było most, z którego dziesiątki fotografów poluje na najlepszy (i najczęściej powielany) kadr na Lofotach. Sam domek jest bardzo wygodny, ciepły, przytulny. Miałyśmy do dyspozycji dwie sypialnie, łazienkę oraz duży salon z kuchnią. Domek był naprawdę fajnie wyposażony, nic nam nie brakowało.
Kolejne dwie noce spędziłyśmy w miejscowości Ballstad na wyspie Vestvågøya. Ten nocleg był zdecydowanie tańszy, ale też dzieliłyśmy łazienkę z innymi lokatorami. Nie było to jednak jakoś szczególnie problemowe, a właściciel był przemiły.
Ostatni nocleg był już na wyspie Senja w miejscowości Botnhamn. Było to całe piętro z osobnym wejściem, pięknie urządzone. Z minusów, ale może też jednak trochę plusów, łazienka (również świetnie wyposażona) była w innym budynku. To minus, kiedy zachce Ci się siku w środku nocy, ale mi to jakoś szczególnie nie przeszkadzało. A nawet miałam trochę ubaw z tego, że chodzę w japonkach po śniegu.
Lofoty – pogoda w zimie i jak się na nią przygotować?
Pogoda zimą na Lofotach potrafi być bardzo kapryśna. My po prostu miałyśmy jakieś dzikie szczęście. Obserwowałam relacje kilku norweskich fotografów mieszkających w tamtych okolicach i stąd wiem, że pogoda była koszmarna krótko przed naszym przyjazdem i załamała się po naszym wyjeździe. Do tego stopnia, że drogi zostały pozamykane, a lokalne władze na Lofotach radziły mieszkańcom pozostanie w domach ze względu na zamiecie, śnieżyce i silny wiatr. Śniegu nasypało po okna. Trafiłyśmy na najbardziej śnieżną zimę od 10 lat. Z pogodą na Lofotach jest tak, że lepiej się za bardzo nie nastawiać i być mile zaskoczonym niż wycierać łzy rozgoryczenia, że widoczków nie było.
Na pewno dobrze jest przygotować się na niskie temperatury, wziąć ze sobą dobrą odzież termoaktywną (odkąd testowałam na Islandii wełnę merynosów nie przestaję jej polecać), mieć zawsze w aucie termos z gorącą herbatą, ciepłą czapkę i rękawiczki. Kilka razy nie chciało mi się ubierać rękawiczek do robienia zdjęć i nie mogłam potem rozgrzać dłoni przez naprawdę długi czas. No i krem natłuszczający to mus. W takich temperaturach warto zadbać o skórę.
Dobrze też nie oszczędzać na samochodzie, jeśli chcesz taki wypożyczyć. Główne drogi w Norwegii są odśnieżane kilka razy dziennie, niemniej jednak bywają bardzo oblodzone. Nasz Jaguar radził sobie na nich śpiewająco, ale myślę, że gdybyśmy miały słabsze auto lub gorsze opony to byłoby kilka stresujących sytuacji.
Jak przejrzałam ile mam jeszcze zdjęć do pokazania, miejsc i przygód do opisania, to uznałam, że sensowniej będzie zakończyć ten wpis teraz i zabrać Cię na północ Lofotów w kolejnym wpisie. Lepiej się tym wszystkim delektować, nie?