W maju zadziały się dwie istotne rzeczy. Pierwsza to wyjazd na Orawę z Wojtkiem. Druga to fotografowanie ślubu jako pierwszy (i jedyny) fotograf.
Pierwsze istotne wydarzenie
Z tą Orawą, mam troszkę problem. A właściwie nie z Orawą, ale ze sobą na tej Orawie. Wyobraź sobie, że jedziesz na upragnioną majówkę z chłopakiem, w końcu macie tydzień dla siebie – pierwszy raz OD ROKU, a kiedy już tam jesteś, to okazuje się, że głowa Ci szaleje przez brak internetu. I że zamiast się zrelaksować, masz drgawki jak po odstawieniu dragów.
Okej, tak dramatycznie może nie było, ale uświadomiłam sobie, że internet za bardzo rozpanoszył się w moim życiu i coś muszę z tym zrobić. Miałam identyczne objawy jak rok temu na Islandii. Tyle, że na Islandii wiedziałam, że zasięgu nie ma i nie będzie, a na Orawie wiedziałam, że muszę po prostu iść na odpowiednią górę/pień/drzewo i ten zasięg będzie. I zamiast olać sprawę, tego zasięgu szukałam przez pierwszy dzień wręcz dramatycznie. Poczułam się dobrze dopiero jak odpuściłam i przestałam tego zasięgu szukać.
Drugie co przykuło moją uwagę jak zastanowiłam się nad sobą to to, że przestałam umieć nic nie robić. Przez ostatnie miesiące prowadzę bardzo intensywny tryb życia. Nie ukrywam, dużo tego zamieszania spowodowane jest przez siłownię, która na ten moment pochłania mi między 7-8h tygodniowo. Do tego przygotowywanie posiłków, sesje zdjęciowe, obrabianie zdjęć, ogarnianie tego całego fotograficznego marzenia. W konsekwencji, od poniedziałku do piątku wychodzę z mieszkania o 7:30, wracam najczęściej po 20. Jak wrócę, to zazwyczaj nie jestem w stanie zmusić się do pisania wpisów czy kminienia strategii rozwoju „biznesu” co powoduje dalszą frustrację. Ja już serio nie wiem, czy to ja, czy za dużo na siebie wzięłam. W weekend jest za mało czasu, żeby nadrobić tak zwane wszystko.
Myślałam kiedyś, że bycie fotografem to „robienie zdjęć”, a reszta jest nieistotna. Błąd. Zrobienie zdjęć to część pracy. Dochodzi jeszcze prowadzenie strony, fan page’a, rozeznanie się w podatkach, pilnowanie umów, testowanie fotoproduktów, żeby wybrać te absolutnie najlepsze, analizowanie oferty, zaprojektowanie jej, no i w końcu autopromocja. Z tym ostatnim idzie mi najgorzej. Może ktoś się na tym zna i zechce mi trochę podpowiedzieć? Moja cała autopromocja sprowadza się do wrzucania raz po raz zdjęć z sesji na fan page’a, a na tym daleko nie pojadę.
Wracając.
Będąc na Orawie i nie mogąc robić w zasadzie nic na komputerze na początku dostawałam mentalnego szału. Wydawało mi się, że każda godzina, którą spędzam wałęsając się po lasach to godzina, kiedy powinnam pracować. Podejrzewam, że wielu freelancerów ma z tym problem.
Pomijając te rozkminy, wyjazd na Orawę zaliczam do udanych. W końcu mieliśmy z Wojtkiem czas dla siebie (jak już odpuściłam te internety), we czwórkę z Roksaną i Mateuszem, najukochańszymi ludźmi pod słońcem, poszliśmy na Babią Górę i była to wyprawa epicka. Wyprawa na śmierć i życie, a raczej na śnieg, słońce i (gradobicie mi się tu rymuje) zjeżdżanie na tyłkach. Przeszliśmy 25 km. Zrobiliśmy w nocy ognisko pod gwiazdami. Pięknie było.
A przez kolejne dni chodziłam po najpiękniejszych lasach ever. Ciemnych, tajemniczych borach, gdzie drzewa rosły tak ciasno, że musiałam przechodzić BOKIEM. ISO 1000 i jechane. Czułam się w tych lasach jak Czerwony Kapturek, zajebiście mi się podobało. Chociaż było to takie podobanie wymieszane z lekkim dreszczykiem. W takim lesie jest się łatwo zgubić. Niby wydaje Ci się, że idziesz prosto, ale tu gałąź, tam drzewo, tu lekko zboczysz w prawo i nagle orientujesz się, że nie wiesz skąd przyszłaś.
Był też dzień mgieł. I wtedy zajerzyście mocno cieszyłam się, że był ze mną Wojtek, bo sama bym prawdopodobnie nie wyszła z domku nawet. Te mgły podjeżdżały i opadały na polany tak szybko, że dało się to zauważyć gołym okiem. Dosłownie jak w filmach grozy, białe COŚ pełzło do nas i nie za bardzo było gdzie uciekać. A do tego na Orawie mieszkają dzikie zwierzęta. Nie raz widzieliśmy świeże ślady wilka, dzika czy sarny.
Raz poszliśmy na torfowisko. To była magicznie piękna polana porośnięta srebrnymi drzewami, na której nie dało się spędzić więcej czasu, bo zapadały nam się buty w torfie. Później zapragnęłam wejść na ambonę, z której myśliwi obserwują zwierzęta. Wojtek wszedł pierwszy, żeby sprawdzić jej stan techniczny. Wszystko ideollo. Potem weszłam ja. I na wysokości około 2 metrów, złamała się pode mną deska (to na pewno przez te mięśnie…). I spadłam na ziemię trzymając w ręce mój nowiutki aparat. Lecąc, trwało to krótko, ale w mojej głowie całkiem długo, zastanawiałam się czy mam się bardziej obawiać tego, że sobie coś zrobię, czy że rozwalę zaraz aparat. Pomyślałam koniec końców „o kurwa”. Aparat przeżył a ja miałam tylko siniaki.
Drugie istotne wydarzenie
Druga istotna rzecz w maju to ślub. Trochę mój chrzest, bo pierwszy raz robiłam zdjęcia na ślubie sama. Stresowałam się tym tydzień wcześniej, ale kiedy przyszedł czas, dałam radę. Aż się dziwnie czuję pisząc to, ale jeszcze w dzień ślubu zebrałam bardzo miłe opinie od najbliższej rodziny pary młodej, a po zrobieniu wstępnej selekcji wiem, że zdjęcia są dobre.
Bałam się przed tym ślubem najbardziej tego, że okaże się, że wcale mnie to nie kręci i będę musiała wymyślić sobie coś innego do robienia „w życiu”. Okazało się jednak, że zajebiście mnie to kręci. Adrenalina, kiedy dzieje się więcej i szybciej. Obserwowanie ludzi, pogaduszki z dziadkiem, robienie zdjęć zarówno reportażowych jak i takich trochę bardziej artystycznych, to kiedy podchodzi do mnie jakaś ciocia i mówi „pani fotograf”, a pod koniec wesela to już „Kinga, odłóż ten aparat i napij się z nami wina”. Serdeczność z jaką mnie na tym ślubie przyjęto. Trafiła mi się zarówno świetna para jak i super rodzina – nawet przy portretach rodzinnych mogłam sobie poszaleć robiąc nietypowe ujęcia. Ze ślubu wracałam zmęczona, ale szczęśliwa.
Wszystkie inne ważne rzeczy
W maju miałam też sesję rodzinną, o której napiszę krótko, bo zdjęcia same za siebie mówią. Było prze-kozacko. I jeśli dzięki fotografii mam spotykać takich ludzi, to wchodzę w to.
W maju moja kuzynka wzięła ślub. I serce mi się cieszyło jak na nich patrzyłam, bo Ewelina i Mateusz to jedna z tych par, co ze sobą chodzi od gimnazjum. Tu byłam w roli gościa, ale kilka zdjęć zrobiłam. I powiem tak: ślub jako fotograf a jako gość, to dwie różne bajki.
W maju wpadłam też niczym burza na Blog Conference Poznań. Nie zabardzo mogę się opowiedzieć w kwestii prelekcji, bo całą widziałam jedną – Janiny Daily. Wolałam ten dzień spędzić na rowerze, bo kariery blogowej sobie nie wróżę. A nawet więcej – fakt, że mogę, ale tak naprawdę nic nie muszę, sprawia, że super mi się tego bloga pisze.
No i na koniec. Kiedy pogoda dopisywała robiłam to co w maju lubię najbardziej: spacery po Jeżycach. I wszędzie indziej.
Tyle z maja. Zbyt szybko przeleciał, czerwiec też gdzieś pędzi. Jeszcze kilka dni i znowu dni będą krótsze.
Dobrze, że mam w perspektywie kilka epickich wyjazdów w tym roku, to mi tych długich dni aż tak nie szkoda.