Orawa, Babia Góra, Zubrzyca Górna, to słowa klucze, które od jakiegoś czasu rozpalały mi wyobraźnię. Wszystko za sprawą Wojtka, który w tamte tereny jeździł jeszcze jako dziecko i znał nie tylko miejsce, ale też mieszkańców malutkiej wsi Zakamionek, gdzie życie miało toczyć się „jak dawniej”. Majówki w poprzednich latach spędziłam uwiązana do biurka w korpo. W tym roku w końcu doczekałam się urlopu i tak oto tydzień spędziliśmy w miejscu, gdzie czas naprawdę się zatrzymał.
Z Poznania w Beskidy i co tam zastaliśmy
Dojechać z Poznania w Beskidy to ekspedycja. Sześć godzin pociągiem, potem jeszcze dwie busikami. W międzyczasie kawa w maku, toaleta w dworcowym wucecie. Z Krakowa pojechaliśmy do Jabłonki, gdzie odebrał nas pan Wiesiek – starszy pan, były wojskowy, bardzo serdeczny i zaradny człowiek. Znajomy mamy Wojtka. Stamtąd jeszcze 20 minut autem pana Wieśka i wysiadaliśmy lekko wymięci długą podróżą w Zakamionku – przysiółka wsi Zubrzyca Górna u podnóża Babiej Góry, gdzie znajdziesz kilkanaście domów, kilkadziesiąt mieszkańców, kilka psów. I hektary lasów, które codziennie rano witają gęstą mgłą. A kiedy mgła się podniesie, w oddali widać Tatry, nierzadko tak, jakby unosiły się w powietrzu, a nie wyrastały z ziemi. Do sklepu trzeba jechać do Lipnicy.
Zatrzymaliśmy się przy domu należącym do pani O. – starszej, przekochanej pani, która tak naprawdę domków nie wynajmuje, ale dla nas zrobiła wyjątek. Dom cały z drewna, dwupiętrowy, jeszcze nierozgrzany po zimie – temperatura w środku pierwszego dnia sięgała magicznych 12 stopni. Z balkonem z którego widać Tatry przy dobrej pogodzie. Ze świętymi obrazkami wiszącymi na ścianach, ręcznie tkanymi bieżnikami i kuchenką stojącą na butli z gazem. Bo w Zakamionku gaz dostępny jest tylko w butlach. Zdziwko? Mnie też zdziwiło, że są jeszcze w Polsce takie miejsca.
Rozpakowaliśmy się, wypiliśmy herbatę z lipy i poszliśmy na pierwszy spacer. Natura nie była ani w połowie tak rozwinięta jak w Poznaniu. Nic dziwnego – w Zakamionku królują mgły i temperatura jest zazwyczaj o kilka stopni niższa niż w reszcie kraju. Liście dopiero zaczynały się rozwijać, a ścieżki leśne w większości przypominały błotne korytarze. Rzeki panoszyły się poza własne koryta, jeszcze wezbrane od topniejących śniegów i częstych deszczy.
Wieczorem mieli do nas dojechać Roksana i Mateusz. Przygotowując się do wyjazdu kilka dni wcześniej olśniło mnie, że skoro my z Poznania jedziemy w Beskidy PRZEZ KRAKÓW, to Roksana z Mateuszem tym bardziej mogą dołączyć. Przecież to niedaleko. Cel? Babia Góra.
Roksana z Mateuszem dojechali do nas krótko przed 23. Godzina zleciała w mgnieniu oka na pogaduchach. Nie żebym niemal codziennie nie gadała z Roksaną, ale na żywo to jednak co innego. Po północy poszliśmy spać. Kolejny dzień miał dać nam po tyłkach, więc dobrze było nazbierać trochę sił.
Na Babią! Etap pierwszy, błotny. Z Zakamionka na Krowiarki
Rano przywitał nas słoneczny i ciepły dzień – miła odmiana po lodowatej nocy. To był jedyny tak słoneczny dzień przez cały tydzień jaki tam spędziliśmy. Jedyny dzień kiedy możliwe było wejście na Babią Górę. Zjedliśmy razem śniadanie. Na stół wjechała jajecznica z jaj od kur chodzących luzem po wsi, kawa z mlekiem od krowy (to pił Wojtek, ja się jakoś nie mogłam przełamać), masło robione przez panią P. kilka domów dalej. Strzeliłyśmy sobie z Roksaną po dwie kawki i przed 10 byliśmy gotowi do wyjścia. Wojtek kilkukrotnie dopytywał CZY NA PEWNO chcemy iść na Babią. No pewka, że chcemy. Dopiero wracając uświadomiliśmy sobie, dlaczego tak dopytywał. Ta trasa wcale nie miała być tak łatwa, szybka i przyjemna, jak nam się wtedy wydawało.
Początek trasy, czyli cały dystans z Zakamionka do Krowiarek można opisać tak: błoto, błoto, błoto. Szliśmy w górę ścieżki, która zamieniła się w rzekę. W błocie grzęzły nam buty, błoto pryskało nam na spodnie, w błoto wsadziłam gołą stopę zaraz po tym, jak przeszłam przez lodowaty górski potok.
Nie jestem przekonana co do własnej zwinności i jak mam przejść po kamieniach, to wolę zdjąć buty i przejść przez rzekę. Tym razem też tak było, ale przeliczyłam się co do temperatury. Do połowy rzeczki było okej. A potem poczułam zimno. Fotografował Wojtek, filmował Mateusz. Mój outrage.
Etap 2, śnieżny. Krowiarki – Sokolica
Na Krowiarkach zrobiliśmy przerwę strategiczną. Kawka, kanapki, siku, bilety do Babiogórskiego Parku Narodowego i po 30 minutach znowu znaleźliśmy się na szlaku. Już po pierwszych kilkunastu minutach w drodze dało się zauważyć, że śniegu będzie coraz więcej. Schodki, które w lecie nie stanowią żadnego wyzwania, były całe oblodzone i coraz bardziej śliskie. W pewnym momencie zdecydowałam się nawet schować aparat, bo bałam się, że jak się już w końcu wywalę, to akurat na mój nowy nabytek. Roksana pruła w górę jak gazela, Wojtek przypominał bardziej trabant: powoli ale stabilnie do przodu, Mateusz popadł w nastrój filozoficzny i zastanawiał się, czy jak będzie stał w miejscu to w końcu ześlizgnie się do Krowiarek. Ja zaś szłam i starałam się ogarnąć ślizgające się na wszystkie strony nogi.
Odcinek z Krowiarek do Sokolicy był dość tłoczny. Długi weekend to i nic dziwnego. Jak zawsze na szlaku górskim można było zobaczyć pełen przekrój społeczeństwa. Ludzie w adidaskach, ludzie w dżinsach, ludzie w rakach, ludzie w butach trekkingowych z Decathlonu (my) oraz tacy bardziej w Salomonach. Z kijkami, z nosidłem i dzieckiem, z aparatami.
Na Sokolicy zrobiliśmy kolejną przerwę, głównie dlatego, że dopisywały widoki. W dole rozpościerał się widok na zieleniejące się powoli lasy, z lewej wyłaniał się masyw Babiej Góry. Szmat drogi jeszcze był przed nami.
Etap 3, uroczy. Sokolica – Kępa
Na szczęście odcinek z Sokolicy do Kępy był już mniej tłoczny, bardziej stromy i bardziej śliski. Dziewczę przede mną tak się zaczęło na pewnym odcinku ślizgać, że wylądowało na pośladach. Mi też niewiele brakowało. Część tego odcinka prowadziła przez kosodrzewinę, która tworzyła wysoki po ramiona labirynt. Widoki zaczynały się robić coraz bardziej spektakularne, szło się przyjemnie po płaskim. Babia Góra była coraz bliżej.
Etap 4, stromy, Kępa – Diablak aka. Babia Góra
Na ostatniej prostej, przed „atakiem” na Diablak ujrzeliśmy ścianę śniegu. Stromą ścianę śniegu. To co się tam wyrabiało wrzucam w kategorię Bennego Hilla. Ktoś wbiegał pod górkę. Ktoś z niej zbiegał, a właściwie to zlatywał. Dzieciaki szalały. Ktoś siedział zmęczony i ani myślał ruszyć tyłek wyżej. Mateusz się zawziął i pod górkę wleciał. Potem sapał i sapał i przestać nie mógł. Ja szłam pod tą górę w śniegu jak czołg. Zero tu wdzięku, ale tak to widzę – krok za krokiem do góry mocnymi krokami, żeby nie zjechać na pupie w dół.
![](https://i0.wp.com/floatingmyboat.com/wp-content/uploads/2017/06/IMGP7094.jpg?resize=1024%2C678&ssl=1)
pierwsze próby „na zdobywcę”. po oryginał odsyłam do Pauliny z @obrazki blondynki. :D
Na Diablak aka. Babią Górę weszliśmy nieco później zmachani, ale szczęśliwi. I pierwszym co uderzyło nas po nosach był dym papierosów. Trochę się wtedy zirytowałam, bo nałóg nałogiem, ale zaśmiecać świeże, górskie powietrze fają? Coś tam chyba nawet mruknęłam pod nosem, a Wojtek mi później oznajmił, że pani, która ten papieros paliła strasznie się zaczerwieniła.
W tym momencie nastąpił przełom tej wycieczki. Nie mam praktycznie żadnych zdjęć, bo aparat dla bezpieczeństwa był ciągle schowany. Zaczął się tak zwany hardkor.
Etap 5, hardkorowy, zjazdowy, pośladkowy. Babia Góra – Markowe Szczawiny
Pierwsze zejście z Babiej – luzik. Hop hop po kamieniach, mimo że stromo to bardzo wygodnie i bez większych trudności. Potem dłuższa ścieżka biegnąca po prostym. A później? Jazda bez trzymanki. Dosłownie.
Schodziliśmy (powinnam raczej napisać zjeżdżaliśmy) po szlaku do Markowych Szczawin przez przełęcz Brona, która nawet w lecie do najłatwiejszych nie należy. Jest stroma. W maju nadal była stroma (to raczej pozostanie niezmienne) i ŚLISKA. Bo cała w śniegu. Powiem tak: normalnie tam są kamienne stopnie. Tamtego dnia była tam wyżłobiona rynna, w której co poniektórzy próbowali schodzić, cała reszta zjeżdżała manewrując ciałem tak, żeby nie zalecieć w przepaść po prawej. Kiedy raz po raz nogi uciekały mi w bliżej nieokreślone kierunku stwierdziłam, że bezpieczniej będzie mi z tyłkiem na ziemi niż nad nią. Ani mi przez myśl nie przyszło wyciąganie aparatu. Do podobnych wniosków doszła Roksana i Wojtek. Mateusz krok za krokiem, z gracją milorda schodził po śliskich stromiznach nie bacząc na niebezpieczeństwa.
Pierwszy zjazd był najbardziej chaotyczny. Próbowałam nadawać kierunek jeździe rękami, co skończyło się absolutnym chaosem i poranionymi od ostrego śniegu dłońmi. Nogami steruje się o wiele lepiej i tak później robiłam. Dojechaliśmy do momentu, kiedy szlak był tak stromy, że nawet zjeżdżać po nim nie chciałam. Jedyną drogą w dół było przez zaspy śniegu biegnące wzdłuż wyżłobionego koryta. Brnęliśmy w śniegu po kolana, aż przy samym końcu zejścia zapadłam się po pas. :) Tyłek za ciężki, żeby go wyciągnąć i Wojtek musiał mi pomagać. W tym czasie spotkaliśmy też wielce zabawną parę studentów. Jeden jakby umiał, toczyłby się pod górę, lub może nawet bardziej – na boki. Kiedy się z nami zrównali, student powiedział, że tak się boi wysokości, że musiał wypić SZEŚĆ piw, żeby się odważyć tu wejść. Nie mam pojęcia czy na Babią Górę weszli czy nie, bo w takim stanie w jakim był, dziwiłam się, że w ogóle stoi.
Mniej więcej równolegle do nas, zjeżdżało dziecko z mamą. Pogadaliśmy trochę i dobiliśmy deala. Ona nagrywała jak my zjeżdżaliśmy, Wojtek nagrywał młodego. Współpraca układała się idealnie dopóki się nie pożegnaliśmy i uświadomiliśmy sobie, że nie wymieniliśmy adresów email.
Teraz tak. Mój apart był schowany, natomiast Wojtek wcielił się w rolę operatora i nagrał kilka momentów tego szalonego zjazdu. Polecam oglądać z głosem bo zaliczam glebę akurat w takt muzyki. :)
Etap 6, w pogoni za piwem i kiełbasą. Markowe Szczawiny – Krowiarki
Sporo setek metrów niżej, kilkadziesiąt minut później, całe mokre spodnie więcej, znaleźliśmy się przy schronisku Markowe Szczawiny. I zamiast odpocząć, usiąść, napić się kawy, rozpoczęliśmy kolejny etap.
Ktoś z naszej czwórki powiedział, że jest późno. Że musimy szybko iść, żeby zdążyć zrobić ognisko przed domkiem. Mimo, że nogi były już trochę zmęczone, wszyscy weszliśmy ponownie na szlak. Tempo jakie sobie narzuciliśmy było tak duże, że nie miałam nawet kiedy robić zdjęć. Do plusów zaliczę fakt, że szliśmy głównie po płaskim i było całkiem przyjemnie. Przerwę w tym wyścigu za piwem i kiełbasą zrobiliśmy sobie dopiero nad Mokrym Stawem.
Etap 6, dramatyczny, 2/10 – Krowiarki – Zakamionek
Do tej pory wszystko szło mniej więcej według planu. Byliśmy zmęczeni, w mokrych ubraniach, nieco już głodni, ale pędzeni wizją ogniska z kiełbasą i zimnym piwem. I wtedy Wojtek zażartował, że jak już dojdziemy na Zakamionek, to nikomu nie będzie się chciało robić ogniska i zjemy kiełbasę z patelni.
I to był ten moment, kiedy z każdego uleciała energia. Mateusz groził, że ulegnie wkrótce samodestrukcji, mnie zaczęły STRASZNIE boleć kolana, Roksana traciła siły. A Wojtek zbierał żniwo ponurego żartu. 10 minut przed naszym domkiem były najbardziej dramatyczne. Tak jak przez CAŁY dzień nikt na serio nie narzekał, tak rzut beretem do końca wędrówki wszyscy mieliśmy już dość.
Kiedy doszliśmy w końcu do chatki, ja weszłam na pięterko, usiadłam i siedziałam. Mateusz nawet nigdzie nie wchodził, usiadł przed chatką i spędził tak kilkanaście minut. Roksana gdzieś się zapodziała, nawet nie wiem gdzie. A Wojtek zniknął.
Jak się później okazało, Wojtek ogarniał ognisko. Skala jego suchego żartu poraziła go i za punkt honoru postawił sobie uratowanie tego wieczora. :D Kiedy niebo zaczęło się robić coraz ciemniejsze, my usiedliśmy w końcu przy ciepłym ognisku i zrobiliśmy to, na co czekaliśmy ostatnie kilka godzin. Usmażyliśmy kiełbaski, chleb i popiliśmy zimnym piwem. Sprawdziłam Endomondo – pokonaliśmy w ten dzień 25 kilometrów.
Na niebie widać było gwiazdy, oprócz naszych rozmów na dworze panowała cudowna cisza. Jedyna rzecz jaka nie do końca poszła zgodnie z planem to „impreza”. Mieliśmy wypić jeszcze wino i oblać dofinansowanie Roksany. Kiedy poszliśmy do domu, my z Roksaną zasnęłyśmy w tempie ekspresowym, chłopaki jeszcze coś tam gadali.
A rano znowu obudziły nas mgły.
Siłownia się jednak opłaciła, bo mimo, że poprzedni dzień był bardzo aktywny, nie bolało mnie dosłownie NIC. W zasadzie czułam się tak, że mogłabym na tą Babią iść znowu. Wojtek czuł się też całkiem dobrze. Natomiast Mateusz z Roksaną mieli zakwasy pogłębiające się z każdą godziną, ale szacun dla nich za to, że tą trasę tak gładko pokonali. Oni wcześniej nie chodzili za bardzo po górach, a chciałabym zauważyć że Babia Góra jest jedną z najwyższych gór w Polsce. Żałuję jednak, że nie nagrałam jak Mateusz wchodził do auta wczesnym popołudniem kiedy zbierali się z Roksaną do Krakowa.