Islandia była ekstremalna pod wieloma względami. Islandia była też „nowa”, gdyż wiele rzeczy robiłam tam pierwszy raz. Pierwszy raz widziałam lodowce. Pierwszy raz spałam tak długo pod namiotem. Pierwszy raz za miejsce podróży wybrałam kraj o tak chłodnym klimacie. Pierwszy raz mój wyjazd był możliwy głównie dzięki temu, że prowadzę TEN blog. Pierwszy raz nie myłam się przez 5 dni z rzędu (i było mi to nieziemsko obojętne!). Pierwszy raz zjadłam surowego grzyba. :D Pierwszy raz miałam gdzieś, że pada deszcz. Pierwszy raz wyturlałam się w miękkim mchu czując się tak szczęśliwa jak już dawno nie. Pierwszy raz grzałam się w gorącej rzece patrząc na lodowiec. Pierwszy raz było mi tak zimno, że aż miałam dreszcze. Pierwszy raz wchodziłam i schodziłam ze stromych urwisk nie czując strachu.
Islandia niemal dzień w dzień zmuszała mnie do wychodzenia ze swojej strefy komfortu. Momentami było ciężko, ale teraz po prostu mogę robić więcej rzeczy. Fajnie jest.
Ten wpis miał początkowo wylądować na fejsie jako szybki update po powrocie. Taki zapis naj: lepszych/gorszych/zabawniejszych momentów. Ale było ich tak dużo, że zrobił się z tego cały wpis.
Rozbijanie namiotu w strugach deszczu i prezentacja (moich własnych!) pośladków
Pierwszy i najbardziej męczący dzień trekkingu Laki do Núpsstaðaskógur. Jestem tragicznie niewyspana z poprzednich dwóch nocy. W hostelu, w moim „kameralnym”, 14-osobowym dormitorium było gwarniej niż na targu. Ktoś ciągle chrapał. Ludzie wchodzili, wychodzili, pakowali swoje rzeczy przez całą noc, nawet zatyczki nic nie dały. Idę, staram się cieszyć, że moja islandzka przygoda się właśnie rozpoczyna, ale mi to nie idzie. Nie ogarniam jeszcze ile ubrań na siebie włożyć, żeby mi było komfortowo. Plecak jakiś wielki i ciężki. Raz gorąco, raz zimno. Zaczyna kropić. Póki idziemy, jest okej. Koło 18 docieramy do miejsca, gdzie spędzimy tę noc. Jak na zawołanie, zaczyna lać.
Leje tak, że oprócz białej ściany wody nie widzę dalej niż sięga moja ręka. No tak, dzieje się to, czego tak chciałam uniknąć i to już na samym początku wyprawy. Świetnie. Z moją namiotową partnerką, Andreą, szybko uwijamy się z namiotem, ale gęsty deszcz zmoczył mi już całe ubranie. Nawet gacie mam mokre. Kurtka przeciwdeszczowa 4f też sobie nie poradziła, a niby 8000 m wody miała znieść. Ekspresowo ściągam mokre spodnie i na szczupaka wskakuję do namiotu. Jak się nie obejrzysz, tyłek zawsze z tyłu. W tym wypadku mój tyłek wystawiony prosto na widok Andreii, którą znam jakieś 8 godzin. Niezły początek znajomości, nie?
Przez kolejne dwie godziny leje jak z cebra, a ja oswajam się z myślą, że ta wilgoć może towarzyszyć mi przez kolejne dwa tygodnie. Skoro i tak nie mogę z tym nic zrobić, nie ma sensu się denerwować, nie? Postanawiam, że cokolwiek się nie będzie działo, wycisnę z tego wyjazdu najwięcej ile się da i będę się nim ciszyć bez względu na pogodę.
Po dwóch godzinach przestaje padać. Kurtka schnie ekspresowo, robimy wspólnie herbatę. W podskokach biegam po nieziemsko miękkim mchu. Nie pada ani raz aż do końca trekkingu.
Owsianka – śniadanie młodych bogów
-PORRIDGE! PORRIDGE! – Głośne pokrzykiwania i kroki naszego islandzkiego przewodnika, Bryna, budzą mnie z ciepłego i słodkiego snu po pierwszej nocy w namiocie na Islandii. Te pokrzykiwania będą mnie budzić przez kolejne 4 dni, a po powrocie do Polski zacznę za nimi tęsknić. Czuję się jak nowo narodzona. Leginsy i koszulka z wełny merynosów sprawiły się znakomicie, w nocy było mi ciepło i spałam jak zabita. A podłoże z grubego, miękkiego mchu było równie wygodne jak moje własne łóżko. Wychodzę z namiotu i widzę ten cały islandzki ogrom, tą przestrzeń, a wszystko w złotym, słonecznym świetle. Pięknie jest! Czas pokazać Brynowi na co mnie stać!
Internetowo telefoniczny detoks – odkurzam głowę i zapuszczam korzenie w teraźniejszość
Przecież chciałam robić transmisję live na fejsie, a nie mam zasięgu! Może jutro będzie? – myślę na głodzie po kilku godzinach bez sprawdzania fejsa. Zasięgu nie ma ani drugiego dnia, ani trzeciego, ani do końca trekkingu. Bateria w telefonie już dawno się wyczerpała i nic mnie to nie obchodzi. Jest cudownie! Już dawno nie czułam się TAK ZRELAKSOWANA. Zapominam o pracy, zapominam o wszystkich frustracjach dnia codziennego, czuję jak z godziny na godzinę uwalniam się z głupiego nałogu sprawdzania mediów społecznościowych. Mam więcej czasu żeby pogapić się na ten księżycowy krajobraz, żeby pogadać z innymi uczestnikami trekkingu, żeby powylegiwać się w tym cudnym mchu. Po powrocie do Rejkiawiku i do zasięgu z niechęcią włączam internet w komórce z postanowieniem, że od teraz to ja będę tu rządzić.
Stromo? To zajebiście! Dekonstrukcja lęku wysokości w mojej głowie
Dzień drugi trekkingu z Laki do Núpsstaðaskógur, koło południa. Z każdym krokiem krajobrazy nabierają rozpędu, pogoda dopisuje, mam mnóstwo pary w nogach. Chwała interwałom! Dochodzimy do punktu widokowego na szczycie niewielkiego wzgórza. Huczący wodospad, niekończący się kanion, za nami góry przypominające łapy niedźwiedzia. Przed nami urwisko. Bryn pewnym krokiem idzie w stronę urwiska, jeszcze nie dociera do mnie, że nie idzie tam po to, aby podziwiać widoki. Dopiero kiedy zaczyna schodzić, pada na mnie blady strach i mówię „No way I can go down this bluff!”.
Tylko, że innej drogi NIE MA.
Bryn objaśnia mi, żeby wbijać kijek w ścianę powyżej przepaści, gdyż daje to więcej stabilizacji i nie wybiję sobie zębów przy ewentualnym upadku, w przeciwieństwie do opierania się na kijku wbijanym w ścianę poniżej. Przechyl się, niemal przytul do ściany, nogi szerzej, kolana ugięte, stopy po skosie. Ruszasz tylko jedną kończyną na raz, nie robisz kolejnego kroku dopóki noga nie jest absolutnie stabilna. Proste, nie? A musiał mi to ktoś powiedzieć, żebym w końcu przestała się bać. Powoli schodzę ze ściany, Bryn od czasu do czasu asekuruje mnie ręką. Nie jest tak źle! Ściany w kolejnych dniach pokonuję już bez strachu, za to z rosnącą ekscytacją. Ostatnia ściana w 5 dzień trekkingu prowadząca w dolinę Núpsstaðaskógur jest nieziemsko długa i niemal pionowa. Kiedy widzę, że musimy po niej zejść, myślę sobie „w końcu coś ciekawego!”. To się nazywa progres, nie?
To już Mars czy jeszcze ziemia?
Dzień trzeci trekkingu z Laki do Núpsstaðaskógur, mój ulubiony. Krajobraz zmienia się co godzinę, jest tak pięknie, że aż nierealnie. Trekking rozpoczynamy od wspinaczki po stromej żwirowej ścianie. Ku własnemu zdziwieniu wchodzę na szczyt bez żadnej pomocy, podczas gdy Bryn „ratuje” dwie inne dziewczyny i Koreańczyka. Idziemy przez dolinę będącą korytem rzeki aż wchodzimy na kamienną pustynię. Wieje tak mocno, że trzeba iść pochylonym, żeby nie stracić równowagi. Trafiliśmy na jakiś przeciąg. W oddali widzę wielkie kłęby pyłu wulkanicznego przelatujące od skały do skały. Chowamy się za wielką skałą, żeby trochę naładować baterię. W oddali widać już pierwszy lodowiec, Sidujokull. Jeszcze kilkanaście minut przez ten wiatr i wychodzimy z przeciągu. Teraz, zamiast brązowej kamiennej pustyni idziemy po czarnym pyle wulkanicznym. Ten krajobraz jest tak nierealny, że tracę orientację czy to jeszcze ziemia, czy już Mars. W oddali widać Hvannadalshnjúkur, najwyższy szczyt na Islandii. Kiedyś tam wejdę, myślę sobie.
Gorące źródło w interiorze
Gorące źródła ogólnie są fajne, szczególnie jeżeli nie siedziałaś w ciepłej wodzie od kilku dni. Gorące źródła są jeszcze fajniejsze kiedy są trudno dostępne i nie ma w nich tłumów. Jesteś tylko ty i widok na Sidujokull z jednej strony i na Skaftafell z drugiej. Tak, to lodowce. ;-) Wieje, temperatura powietrza wynosi jakieś 5 stopni, ale ciebie to nie obchodzi bo siedzisz po szyje w 40 stopniowej wodzie.
Jestem sama to wyturlam się w tym mchu. Ops, a jednak nie jestem sama.
Dzień czwarty trekkingu po Vatnajökull i nieziemsko piękne miejsce gdzie rozbiliśmy obozowisko. Ukryte w dolinie, osłonięte od wiatru i w dodatku mamy „prywatny” wodospad zaraz za ścianą. DOSŁOWNIE. „Ladies bathroom” jest na wzgórzu, skąd widać calutką panoramę okolicy. Cały dzień pogoda dopisuje, a wieczorem jeszcze wychodzi słońce. Jest już wieczór, po kolacji, biorę aparat i idę porobić parę zdjęć, światło jest idealne. Chcę uchwycić te fioletowe kwiatki, które tak bardzo mi się podobają. Kładę się na mchu i jest mi zaskakująco wygodnie. Ciepło, nie wieje, widoki nieziemsko zacne. Robię zdjęcia i powodowana impulsem turlam się na boki. Ale zajebiście! Jestem sama, to co mi szkodzi. :D Turlam się w najlepsze przez kilka minut. Leżę na brzuchu i oglądam kwiaty, leżę na plecach i oglądam niebo. Po kilkunastu minutach wstaję i mój wzrok pada na sąsiednie wzgórze. UPS. Ben i Rod stoją i… chyba się śmieją? :D Jednak nie byłam sama. :)
Jak nie wiesz gdzie rozbić namiot, to rozbij go w kałuży.
Korzystając z paszportu od Iceland By Bus jadę do Landmanalaugar, miejsca gdzie większość turystów rozpoczyna trekking Laugavegur, a ci niekoniecznie chętni na kilkudniowe szlajanie się po górach zjeżdżają tłumnie na dzienne wycieczki i wygrzewanie się w gorącej rzece. Humor mam trochę wisielczy, bo pada i jest konkretnie zimno. Rozglądam się po obozowisku i wybieram miejsce. Bez kamieni, są nawet kępki trawy. Przez głowę przemyka mi myśl, dlaczego nikt się tutaj nie rozbił? Ale głupole, hahaha. Zaczyna wiać więc korzystając z trików Bryna rozkładam namiot zaczynając od przytwierdzenia go śledziami do podłoża. Gorzej, że śledzi w ziemię wbić się nie da, bo wszędzie są kamienie. Po kilkunastu minutach szamotania się namiot w końcu stoi. Patrzę na swoje spodnie i buty, są całe uwalone błotem. Skąd? Przyglądam się dokładnie podłożu i aż mnie paraliżuje. Rozbiłam namiot w błocie. Naciskam ziemię palcem i przykrywa go brązowa woda. Jeżeli tam wejdę, to rano obudzę się w wodzie. Klnąc pod nosem na własną głupotę przenoszę namiot kawałek dalej. Sytuacja opanowana, tylko że nadal leje, a mój szlak tonie w gęstej mgle.
„You too are travelling solo? Do you want to be friends?”
Rano nadal pada, a ja dzisiaj zaczynam Laugavegur, w dodatku sama. Trochę się kręcę, trochę przedłużam moment wyjścia, może ktoś jeszcze będzie szedł? Jak na złość, dochodzi już 8:30 a szlak nadal pusty. Myślę sobie, zanim ktoś tam pójdzie, pogoda zdąży się jeszcze bardziej pogorszyć, chrzanię to i idę sama, dam kurde przecież sobie radę. Mam 24 km do przejścia, bo bardzo, bardzo nie chcę spać w Hrafntinnusker, drugim campingu jeżeli liczyć od Landmanalaugar. Dlaczego? Bo jest wysoko (ponad 1000 m.n.p.m), lodowato i strasznie tam wieje. Kiedy dochodzę do pola lawowego widzę przed sobą 4 dziewczyny. Jedna jakoś dziwnie zwleka z tyłu, kręci się i rozgląda na boki. Kiedy podchodzę bliżej pyta mnie „Hi! So you’re travelling solo too?” Oho! Jest nadzieja! Odpowiadam „Indeed I Am!” z szerokim uśmiechem. A Sofia, bo tak jej na imię, pyta „So do you want to be friends?”. Oczywiście, że I want to be friends, szczególnie, że we dwójkę zawsze raźniej. :) Między nami od razu klika, zanim dochodzimy do Hrafntinnusker wiemy już, że ten szlak przejdziemy we dwójkę.
To jest to co UWIELBIAM w podróżach solo – zawsze kogoś poznasz. I to zazwyczaj kogoś, kto myśli podobnie i wyznaje podobne wartości. Przez te trzy dni, które spędzamy razem gadamy dosłownie o wszystkim, tematów nie brakuje. Jednocześnie obie doskonale wyczuwamy kiedy na przykład nie mówić nic, a tylko rozkoszować się widokami. Ramię w ramię przechodzimy przez Thronge, rzekę lodowcową o dość silnym nurcie, dzięki czemu jest łatwiej i bezpieczniej. Ja nadaję tempo marszu, Sofia pilnuje żebyśmy jadły (bo jak ja wpadnę w tryb „hiking” to zapominam o całym świecie i mogę iść, dopóki nie padnę). Coś czuję, że ta znajomość będzie miała ciąg dalszy.
Rezerwuję chatkę, bo chcę, mogę i nie muszę nikomu nic udowadniać.
Według planu miałam spać w namiocie przez cały szlak Laugavegur. Plan nie zakładał jednak, że będę składać mokry namiot i kiedy przejdę 24 km i dojdę do jeziora Alftavatn będzie lało tak, że się aż zrobi biało. Aż mnie skręca na samą myśl, że musiałabym zmoknąć jeszcze bardziej i wejść do mokrego namiotu. Wchodzimy do chatki gdzie rezerwuje się camping i nocleg w chatkach. W Internetach pisali, że chatki zarezerwowane są na kilka miesięcy na przód, więc zupełnie bez nadziei pytam, czy mają jakieś wolne miejsca. O dziwo mają i to sporo! Decyzja jest szybka, zarówno Sofia jak i ja rezerwujemy miejsce w chatce. To jest jeden z najlepszych wieczorów na Islandii. W chatce jest ciepło i przytulnie, suszę namiot i przemoczone ubrania, jemy razem wspólny posiłek, w końcu się rozgrzewam! W chatce oprócz nas jest jeszcze jedna zwariowana Niemka uwikłana w skomplikowane historie miłosne, 5 „high school graduates” ze Stanów, trójka innych Amerykanów, jeszcze jedna podróżniczka solo, też ze Stanów. Jest super. Gadamy, gramy w karty, wymieniamy się opiniami o szlaku. Kiedy ustaje deszcz wychodzę na krótki spacer nad jezioro. Jest cicho, a doskonale gładka tafla jeziora odbija otaczające góry. Stoję i patrzę w zachwycie. Jeszcze jeden moment kiedy jestem absolutnie szczęśliwa.
Historie z trekkingu z Laki do Núpsstaðaskógur powstały dzięki „specjalistom od islandzkiego hikingu” czyli Trek Iceland. Opinie i wszystko inne jest moje, jak zawsze. :3
Tych momentów było jeszcze więcej, ale zachowam je na kolejne wpisy. Ten jest tylko zajawką mojej islandzkiej przygody. :)
Pin this post!