Trudno zebrać cały rok w krótką formę pisemną, szczególnie jeśli był to rok zmian, które można określić mianem „rewolucyjnych”. Podsumowując wszystko brawurowo i ogólnikowo, zestawiając styczeń 2018 z grudniem 2018, niezmienione pozostały w zasadzie tylko moje pragnienia i apetyt na życie. Niemal wszystko inne wzięłam pod lupę, przeanalizowałam i jeśli nie przynosiło mi radości, spełnienia lub chociaż spokoju – usunęłam lub zmieniłam. Teraz, chyba pierwszy raz w życiu, mogę tak z całą pewnością powiedzieć, że jestem zabójczo skuteczna w przekuwaniu planów w rzeczywistość i jak mi na czymś zależy, to znajdę sposób, żeby to zrealizować. Brzmi zajebiście, co nie? To od razu uprzedzam, że w dalszej części wpisu będzie spoiler – wszystko ma swoją cenę, a łapczywe realizowanie własnych marzeń ma cenę nawet dość wysoką.
Styczeń, luty, marzec
Nie jest tajemnicą, że od grudnia do końca stycznia nie do końca jestem sobą. Można mi mówić, że długość dnia i brak słońca trzeba po prostu zaakceptować żyjąc w Polsce, a ja zawsze odpowiadam, że choćbym codziennie wymyślała sobie super atrakcje, to ciemność, szarość i fakt, że o 16:00 mogłabym już iść spać nie działa dobrze na moje morale. Żeby to jakoś zwalczać, w tym roku wymyśliłam sobie trzy atrakcje: Litwę, Ukrainę i Węgry. Litwa dość mi się spodobała, ale chciałabym zobaczyć bardziej litewską wieś niż litewskie miasta, mimo, że kawiarnie w Wilnie okazały się być naprawdę super. Kijów był po prostu zajebisty. Przytłaczający (ale nie brzydki! za to wzbudzający dużo emocji) sowiecki modernizm, ociekające złotem cerkwie, rejon darnycki z mnogością naprawdę dobrego street artu, klaustrofobiczne, trzeszczące windy i ten widok na miasto z 37 piętra wspominam do dziś. W marcu czułam już ciepły oddech Konieczności Podjęcia Decyzji. I żeby nabrać trochę dystansu pojechałam do Budapesztu z ziomeczkami z wtedy jeszcze – pracy. Wyjazd był udany mimo, że prawie nic nie zwiedziliśmy. Wypróbowaliśmy za to lokalne trunki z wielu pubów i przekonaliśmy się na własnej skórze jak to jest zabawnie mieć bombę przed 14:00.
Kwiecień
A potem był nagle kwiecień. Zrobiło się szybko dość gorąco, a ja nie mogłam złapać ani oddechu ani dystansu do tego co miałam właśnie zrobić. Na jednej szali stała równiutko poukładana moja stabilna, dobrze płatna praca w wielonarodowej korporacji w sektorze finansowym, wypracowana rutyna składająca się z częstych treningów na siłowni, częstych wypadów na kawę na mieście i miłych weekendów spędzanych czasem w Poznaniu, czasem gdzieś w górach, czasem na city breakach oraz perspektywa kupna mieszkania i podpisania umowy cyrografem na najbliższych kilkadziesiąt lat. Na drugiej szali stał gryzący niedosyt i przekonanie, że żyję cudzym życiem, a nie swoim. Stała też frustracja wynikająca z konieczności robienia rzeczy, co do których nie miałam przekonania i akceptowania postaw i zachowań, które na mojej skali wartości były na czerwono. Na tej szali stała też fotografia, która jak zdarta płyta nękała jednym pytaniem, jak długo będę jeszcze udawać, że jest dodatkiem, a nie bazą na której chcę budować całą resztę. Stało tam też zmęczenie, bo nie da się w jedną dobę wsadzić pracy, treningów na siłowni, spotkań ze znajomymi, dbania o relacje z bliskimi osobami i samorealizacji. O prowadzeniu bloga podróżniczego i robieniu innych kreatywnych rzeczy nawet nie wspomnę.
I tak zupełnie szczerze, ileż można liczyć te dni urlopu? Ja wiem – ludzie mają różne potrzeby: kupić super buty i jeżdżący odkurzacz, powiększyć rodzinę, pojechać na święta do domu. Ja mam potrzebę wyjechania od czasu do czasu w podróż i decydowania dowolnie kiedy to zrobię bazując na własnej ocenie sytuacji czy praca na tym nie ucierpi. To nie jest fanaberia tylko coś co realnie wpływa na moją efektywność, samopoczucie, zadowolenie z życia. Pragnień się nie wartościuje, right? A jednak czasem się je w mojej pracy wartościowało.
Ah. No i mój typ osobowości – kochany INTJ – nie pomagał się wpasować i po prostu takie a nie inne reguły gry zaakceptować. Alergiczny na autorytety, procedury, bullshit talk. Potrzebujący nieprzeciętnie dużo niezależności. Strach ma wielkie oczy, a żeby czuć się bezpiecznie w nowej rzeczywistości, musiałam wiedzieć na pewno, że dobrze się do tego wszystkiego przygotowałam i strategia którą obrałam mnie nie zawiedzie. Prawie cały miesiąc chodziłam struta, bo ze wszystkich rzeczy najbardziej nie znoszę stanów pomiędzy. Do dziś pamiętam ten jeden dzień, kiedy powiedziałam, że nie umiem podjąć tej decyzji bo mam wciąż za dużo obaw. Wypiliśmy wtedy z Hanką (Plecak i Walizka) i Wojtkiem wino, Hanka przypomniała mi swoje motto życiowe, które chyba sobie gdzieś kiedyś wytatuuję (real life starts where fear ends), przegadaliśmy wszystkie za i przeciw i doszło do mnie z pełną jasnością, że to jest absolutnie najlepszy moment na ten krok bo bardziej przygotowana nie będę. A jeśli będę dłużej zwlekać z decyzją, to pozawalam terminy zdjęciowe. Kilka dni później, a był to już maj, szłam na pewne spotkanie z uśmiechem tak szerokim, że mi przewiało siódemki.
Maj
Zaczął się cudownie. Złożyłam wypowiedzenie i bez cienia wyolbrzymienia, przez cały ten dzień chodziłam z takim bananem na twarzy, że aż mi było głupio – bo wiesz, reszta osób tam ZOSTAJE. Bo lubiłam ziomeczków z pracy, nasze pogaduchy oraz to, że byliśmy fajnym zespołem. Ale jednak liczba rzeczy, których nie lubiłam przeważała. A liczba rzeczy, których się nie mogłam doczekać w kolejnych tygodniach powodowała zadyszkę. W dzień kiedy złożyłam papier poczułam jakby ktoś mi zdjął zajebiście ciężki i niewygodny plecak po długiej wędrówce. Albo jakbym wyjęła stopy z ciasnych, gorących butów i weszła do rześkiego potoku. Przede wszystkim jednak poczułam, że coś mi się realnie przestawiło w głowie.
Przestałam się bać. Tak zupełnie. Od maja minęło już tak dużo czasu i mimo mniejszych lub większych wyzwań, ani raz nie czułam strachu czy stresu o własną przyszłość ani wątpliwości co do słuszności podjętej decyzji. Wiele osób od dawna pisało mi za pośrednictwem tego bloga lub mówiło w twarz, że jestem „odważna”, „przebojowa”, że inspiruję. I bez cienia kokieterii – nigdy wcześniej nie czułam, żebym zasłużyła na takie słowa. Podróże solo nawet jeśli w Góry Przeklęte w Kosowie, solo trekking na Islandii, urbex nawet jeśli w Bośni i wszystkie inne podobne doświadczenia były dla mnie normalne i nie wymagały jakiejś szczególnej odwagi. Ja naprawdę się takich rzeczy nie boję, bo traktuję je w kategorii przygody, wyzwania, kręci mnie to. Co innego kompletna rekonstrukcja własnego życia – to mnie z początku przerażało. Jednak w maju pierwszy raz dotarło do mnie, że zrealizowałam coś, co nawet nie istniało w moich marzeniach w 2015, nie klasyfikowałam za „prawdopodobne” w 2016, uważałam za jeszcze dość dalekie w 2017. Teraz zamykam 2018 w zupełnie nowej rzeczywistości, która nadal pachnie nowością i kusi mnogością możliwości. Co więcej, zrobiłam to w dużej mierze sama. Jasne, miałam wsparcie od wielu osób, czego nie zapomnę i za co jestem ogromnie wdzięczna, kocham ich wszystkich za to, bo robili dla mnie rzeczy, których nie musieli. Ale to ja wykonałam całą pracę i nie będę udawać, że nie czuję z tego powodu zadowolenia.
Czerwiec, lipiec
Miesiące nieco schizofreniczne. Z jednej strony narastająca frustracja z powodu długiego i bezsensownego okresu wypowiedzenia. Z drugiej strony obłędnie dobra pogoda, długie wieczory, a każdy niemal nad Wartą, na Nocnym Targu Towarzyskim, nad Rusałką, mnóstwo wyjazdów do pięknych miejsc, ciekawi ludzie dookoła, STRASZNIE DUŻO ZDJĘĆ. I bardzo konkretne oznaki, że moja bezpośredniość i nacisk na autentyczność w zdjęciach ma wzięcie. Że są ludzie, którzy zamiast zdjęć mankietów, guzików od sukienki, wystudiowanych póz i pseudo natchnionych min, które nic nie wyrażają wolą żywe, surowe emocje i zdają sobie sprawę jaka w tym jest wartość. I co najważniejsze – ta swoboda w opowiadaniu historii ludzi, którzy mi zaufali i wyrażanie w tym wszystkim siebie. Czy to nie jest ostatecznie zajebiste móc tworzyć trwałe obrazy i historie w zgodzie z własną wrażliwością, estetyką i temperamentem i jednoczenie przekazywać w tym realną, ponadczasową wartość? (to pisała Kinga Coelho, nie ja :P) W tych letnich miesiącach żyłam na 100%, pozwalając sobie na odczuwanie i wczuwanie się we wszystko co mnie otaczało. Część z tych zdjęć pokazywałam w internecie, część nadal czeka na publikację na mojej drugiej stronie kingamadro.com. Coraz częściej dostawałam pytanie, co ja robię, że te zdjęcia są takie „inne”. Zdradzę Ci mój sekret, Annie Leibovitz pięknie o tym powiedziała.
A thing that you see in my pictures is that I was not afraid to fall in love with these people.
Tylko tyle i aż tyle. Inaczej nie umiem – cały rok, przy wszystkich zdjęciach dawałam siebie całkowicie. To było cudowne uczucie ale strasznie wykańczające. Mało osób miało możliwość spędzić ze mną czas bezpośrednio po reportażu lub sesji – ale ci co się wtedy na mnie napatoczyli, widzieli mnie w stanie najbardziej „słabym” i otwartym na bodźce. Gdybym nie zdecydowała się zanurzyć tak bardzo w fotografii, pewnie nigdy nie wiedziałabym, że mam w sobie takie pokłady wrażliwości. Ale! WRACAJĄC. Kiedy nadszedł ostatni dzień pracy odetchnęłam z ulgą. Wieczór spędziłam na epickim pożegnaniu, a na drugi dzień jechałam już do Hamburga. Jechałam tam poznać kolejnych ciekawych ludzi i przekuć to spotkanie w autentyczną historię. Jechałam tam też pierwszy raz z myślą, że równie dobrze mogę ten wyjazd skrócić, wydłużyć, zakończyć w Berlinie lub w Monachium, bo pierwszy raz od czterech lat nie ograniczają mnie żadne (ŻADNE!!!) ramy urlopu. Oszołomienie świadomością, że w zasadzie mogę zrobić totalnie wszystko i wystawienie na mnogość bodźców jakie zawsze serwuje nowe miasto poskutkowało ciężkimi gigabajtami dobrych zdjęć. I tak strasznie moich, mimo że pokazujących życie kogoś innego.
Sierpień
Sierpień to był czysty hedonizm. Masa wyjazdów, krótkie noce, życie na bardzo wysokich obrotach. Na sinusoidzie to był zdecydowanie szczyt. A że balansowałam na nim przez kilka miesięcy, to mogłam się była domyślić, że prędzej czy później, coś się zjebie. Ale że wróżką nie jestem i byłam zbyt zajęta wyciskaniem stu procent z każdej minuty tego lata, nie zaprzątałam sobie tym głowy. Ryn, Warszawa, Berlin, Neapol, Procida, mniejsze i większe miejscowości w Wielkopolsce, Mazury ponownie. Z końcem sierpnia zjechałam do domu, spojrzałam w kalendarz i uderzyło mnie jak rzadko w nim bywałam. Mój pokój przypominał pole bitwy: suszarka do ubrań, deska do prasowania, kable od ładowarek, niedokładnie podpięty laptop, stos kubków po niedopitej kawie, walizka, której nawet nie chciało mi się już rozpakowywać. I w perspektywie kolejny miesiąc na podobnie wariackich papierach.
Wrzesień
Z jednej strony był super bo nadal robiłam to co kochałam, jednak prywatnie nie działo się najlepiej. A w zasadzie działo się chujowo. Nie mam ochoty przechodzić przez to wszystko jeszcze raz więc napiszę po prostu tak: było mi ciężko, moje uczucia były połamane, byłam strasznie zmęczona i nie za bardzo było co zbierać. Z plusów – ten życiowy shitstorm uświadomił mi kilka ważnych rzeczy. Między innymi to, że nie jestem aż tak niezniszczalna jak mi się do tamtej pory wydawało.
Październik, listopad
W październiku czas przyspieszył, a ja się uwzięłam. Pomyślałam sobie, że skoro w zasadzie wszystkie swoje plany realizuję „za swoje”, to może raz uda mi się je zrealizować „za czyjeś”. Postanowiłam ubiegać się o dotację. I bez cienia przesady, stanęłam na głowie i zaklaskałam palcami u stóp, żeby temat ogarnąć jak najlepiej. Będąc najbardziej niecierpliwą osobą jaką znam (to się już nie zmieni), to właśnie cierpliwość moja poddawana była najsroższym próbom. Za każdym razem wychodząc z urzędu myślałam, że teraz to ja już chyba nie dam rady, tego się po prostu nie da zrobić, po czym szłam na kawę, wracałam do domu i ogarniałam. Na decyzję przyszło mi bardzo długo czekać, a stan zawieszenia denerwował.
Z bardzo dobrych rzeczy to w październiku wróciłam do regularnych treningów na siłowni. Jak się możesz domyślić, ciężko ćwiczyć kiedy ciągle gdzieś jeździsz a jak jesteś w domu to musisz lecieć z obróbką zdjęć bo terminy gonią. W październiku wszystko trochę zwolniło a ja wróciłam do mojej ulubionej i najbardziej skutecznej rutyny – cztery treningi siłowe + interwały w tygodniu. A że średnio podobał mi się brak formy jaki zadział się przez lato, to postanowiłam się nie pierdolić tylko rozpisać trening, trzymać się go i naprawdę pilnować progresji ciężarów. Sumiennie przepracowałam 2 miesiące i już widać konkretne rezultaty, a przestawać nie mam zamiaru. Nie jest wszak tajemnicą, że o wiele bardziej inspiruje mnie Katie Sonier niż Anja Rubik. Pierwszy raz ćwiczę teraz na siłowni „miejskiej” – wcześniej korzystałam z siłowni należącej do mojej byłej korporacji. I przyznaję, że ogólnodostępny klub fitness to taki mikro wszechświat. Miewam tam czasami dość zabawne sytuacje. Na przykład kiedy wdaję się w rozmówki z Karkami.
Kark A do Karka B ćwiczącego obok: „E! Używasz tej ławki?”
Kark B: „Nie!”
Kark A do mnie: „Przepraszam, czy używa Pani tej ławeczki?”
Ja: „Nie”.
Kark A ponownie do mnie: „To ja sobie tu poćwiczę.” (SERIO? :D)
LUB
Kark C do mnie ćwiczącej na maszynie do dwójek: „E! DUGO JESZCZE?”
Ja: „DUGO!”
Kurtyna.
Miałam takie momenty kiedy sporo czasu spędzałam w domu obrabiając zdjęcia i ogarniając inne sprawy i siłownia to było jedno z bardzo niewielu miejsc gdzie spotykałam innych ludzi. Siłą rzeczy nie miałam wtedy za bardzo z kim rozmawiać i te rozmówki stanowiły bazę moich kontaktów międzyludzkich. Więc jak Cię kiedyś spotkam na ulicy i powiem „E! DUGO JESZCZE DO TEGO TRAMWAJU?” to mnie proszę nie osądzaj. ;)
W tych jesiennych, szarych miesiącach zadziało się też kilka innych fajnych rzeczy. Na początku złotej jesieni pojechałam do Pokrzywnika spotkać się z moimi fotografkami – kobietami, z którymi poznałam się już dwa lata temu przy okazji warsztatów fotograficznych u Anity Suchockiej. Super było spędzić ten czas w pięknym miejscu i porozmawiać na tematy fotograficzne, branżowe i inne życiowe w towarzystwie osób, które w dużym stopniu dzielą moją rzeczywistość. Oprócz rozmów, lało się też wino, kawa bardziej kapała (pozdrawiam was dziewczyny kochane!), a sernik był tak w pytę dobry, że zjadłam dwa kawały.
To nie był jedyny raz na Dolnym Śląsku. O ile ten pierwszy wyjazd był bardzo slow, to drugi wyjazd był bardzo adventurous. Wszystko dzięki Paulinie (Obrazki Blondynki) i Eli (Nieśmigielska), z którymi tam pojechałam. Wyjazdy z nimi są super, bo poziom porozumienia i potrzeb jest zabójczo zrównany (światełko, widoczki, jedzenie). Jedno co mnie bardzo uderzyło w porównaniu do poprzednich wyjazdów to ile rzeczy zadziało się w życiu każdej z nas. Będzie prawdopodobnie z tego wyjazdu osobny wpis, między innymi o tym, jak się goni auto pod górę w nocy w lesie (i dlaczego!!!), jak się śpi na glebie w schronisku w pokoju 19-osobowym oraz jak to jest jak twoja koleżanka topi w jeziorze obiektyw i na twoich oczach odbywa się akacja ratunkowa (obiektywu).
Prawie bym zapomniała. Zdążyłam jeszcze w międzyczasie wyskoczyć w Tatry i na Orawę i zaliczyć nocne wejście na Babią Górę skąd widziałam jeden z najpiękniejszych, najbardziej wzniosłych widoków ever – różowo-pomarańczowy wschód słońca nad chmurami. Nawet przeszywające zimno nie zepsuło mi tego momentu.
Kolejnym mega miłym akcentem w tych szarych miesiącach była ilość śniadań zjedzonych na mieście w gronie znajomych, z którymi przedtem ciężko się było spotkać bo – surprise, surprise – większość z nich też zajmuje się fotografią albo innymi freelansami.
Grudzień
Miesiąc nieco dramatyczny bo ja już naprawdę nie mogę znieść tej ciemności. Jeszcze jakby przynajmniej był śnieg, to w porządku. Ale ta szarość, zero słońca, plucha to nie jest na moje nerwy. W grudniu więc po prostu staram się przeżyć i dotrwać do magicznej daty od kiedy dzień zaczyna się wydłużać, a endorfiny dawkuję dzięki siłowni.
Na początku miesiąca dostałam też długo wyczekiwaną decyzję z urzędu. POZYTYWNA. Oznacza to, że od stycznia czas znowu przyspieszy, będę mieć serio dużo na głowie i szczerze mówiąc – nie mogę się tego doczekać. W ogóle to nie mogę się wszystkiego doczekać, bo ten nadchodzący rok zapowiada się bardzo dobrze.
Podsumowując.
W tym roku niedzielne popołudnia przestały mnie denerwować, bo poniedziałki już nie frustrują. Każdy dzień niesie ze sobą obietnicę robienia ciekawych rzeczy na moich warunkach. Ekscytuje mnie mnogość możliwości i silne poczucie odpowiedzialności za to jak będzie wyglądało moje życie. Cieszy mnie możliwość poznawania ludzi i dokumentowania w kreatywny sposób ich historii. Uwielbiam ten stan, że ciągle mogę uczyć się czegoś nowego, że żadna sesja nie jest taka sama, że każda mnie w jakiś sposób wzbogaca. Kręci mnie to, że niektórzy ludzie realnie stają się moimi muzami (ja wiem jak to brzmi, serio, nie chcę żeby to było takie pompatyczne, ale tak jest!) i współpraca z nimi działa jak balsam łagodzący na suchą skórę. I to, że są dni kiedy pracuję 16 godzin i też takie kiedy o 14:00 już mam wolne. I że na siłownię mogę sobie chodzić na 10:00, a nie na 18:00. I w zasadzie mogę robić co chcę i kiedy chcę.
Minusem (i plusem jednocześnie) jest też praca z domu. Nie stało się to czego się bardzo obawiałam – nie chodzę cały dzień w piżamie, a wręcz przeciwnie – wstaję wcześnie i szybko zabieram się do pracy. Ale mimo, że jestem bardziej introwertykiem (albo raczej ambiwertykiem), to czasami doskwiera mi brak stałych ludzi dookoła. Ileż można wszak chodzić do kawiarni ze znajomymi? Na ten moment mocno rozważam przeniesienie się przynajmniej na kilka dni w tygodniu do co-workingu, tylko po to, żeby otaczać się ludźmi.
Z minusów – wszystko ma swoją cenę. Rację mieli ci, co mówili, że pracując na swoje nigdy z tej pracy nie wychodzisz. Mimo całego ogromu satysfakcji płynącej z budowania czegoś swojego, jest w tym wszystkim spora pułapka. Można bardzo łatwo zapomnieć, że oprócz tej pracy są jeszcze inne istotne sprawy, na które warto poświęcić czas. Ja zapomniałam. Zaniedbałam bardzo kilka relacji, część z nich się rozleciała, inne bywały nietrafione. I to jest właśnie najwyższa cena jaką przyszło mi zapłacić za kompletne poświęcenie się swojej pasji.
Nie wspomnę już nawet o tym, że przygotowując się do rzucenia pracy i przejścia na swoje skupiłam się na zbudowaniu wygodnej poduszki finansowej, a co za tym idzie, nie podróżowałam tak dużo jakbym tego chciała. Mam nadzieję, że w tym roku sobie to odbiję – pierwszy wyjazd już niedługo i to w miejsce epickie bo na norweskie Lofoty.
Mimo to, nie zmieniłabym biegu wydarzeń nawet gdybym mogła, bo te wszystkie doświadczenia jakie miałam w tym roku sprawiły, że dojrzałam, urosłam, nauczyłam się mnóstwa rzeczy – nie tylko o fotografii. W zasadzie to głównie o sobie. I mimo, że budząc się 4 listopada w dniu swoich urodzin nadal nie miałam w głowie wszystkich odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, to wiedziałam o niebo więcej o tym jak chcę sterować swoim życiem niż kiedykolwiek wcześniej.
Co prowadzi mnie do najważniejszego i już końcowego podsumowania – nie mogę się doczekać tego, co przyniesie 2019, bo intuicja mówi mi, że będzie się działo, a przygody same się nie przeżyją!
A co u Ciebie? Co robiłaś / robiłeś przez te osiem miesięcy, kiedy mnie tu nie było? Jak Ci miną ten rok? Co się zmieniło?