W podsumowaniu z poprzedniego roku pisałam, że życie to sinusoida. 2014 i 2015 były absolutnie gówniane. 2016 był przełomowy i na górce. Piszę to podsumowanie nie po to, żeby wyliczać ile państw odwiedziłam, bo niespecjalnie mnie to interesuje (i Ciebie pewnie też), ani nie po to, żeby się jakoś specjalnie chwalić, ale dlatego, że dużo w tym roku osiągnęłam i nawet sobie samej chcę o tym przypomnieć. A skoro mi udało się wyjść z takiego dołka, to każdemu innemu się to może udać.
Rok temu byłam jeszcze pełna obaw, czy uda mi się przerwać stan zawieszenia i frustracji w jakim tkwiłam. Przez cały 2015 przetoczyłam się bez celu, bez wizji na siebie, bez energii, żeby robić cokolwiek, za to z dużym bagażem frustracji i zawodu, że nie robię tego co bym chciała, a moje życie jest dalekie od młodzieńczych planów jakie kiedyś snułam. Całkowicie zawiesiłam swoje życie i ideały na rzecz tego co „się powinno robić”. Wbrew sobie utknęłam w schemacie, który mi zupełnie nie odpowiadał, w schemacie „praca-jedzenie-sen”, bez czasu i energii na robienie rzeczy, które mnie wyrażają. W zasadzie, to taki był też 2014. Mogę więc śmiało powiedzieć, że przez dwa lata siedziałam sobie w bagienku z dala od tego co sprawia mi radość.
Priorytetem na 2016 było przeżycie tego roku w sposób świadomy i podejmowanie decyzji w zgodzie ze sobą, a nie ze społeczeństwem, rodziną, czy kimkolwiek innym. Decyzje „bo tak trzeba, bo tak się robi” podejmowałam przez poprzednia dwa lata i zaprowadziły mnie one w kupę gówna, dlatego strategia na 2016 była inna. I w końcu znowu czuję, że żyję i oddycham pełną piersią.
Styczeń i luty to był czas kiedy nabierałam rozpędu. Jeszcze byłam pełna obaw czy uda mi się zrealizować cokolwiek, czy uda mi się wyłamać ze schematów, czy uda mi się wrócić do jakiejkolwiek kreatywnej działalności. Co weekend wypychałam się z domu z aparatem, robiłam zdjęcia miejskie, wzięłam się za analoga, który sprawił mi mnóstwo frajdy. Najbardziej jednak cieszyły mnie spacery i to, że wietrzyłam głowę z dala od komputera i klaustrofobicznych czterech ścian pokoju. Te dwa zimne miesiące wymroziły sporo przygnębiających myśli. Jeden spacer, jedna głupia, beznadziejna myśl mniej. W głowie jakby jaśniej.
I tak pewnego marcowego poranka wstałam i wiedziałam, że zrobię wszystko to, co sobie przez te dwa poprzednie miesiące wymyśliłam, bo w końcu mam na to siły. Jestem bardzo niecierpliwa, a tego dnia miałam jakieś takie długodystansowe podejście i spokój w głowie. Zmiany zaczęłam od stylu życia. W zasadzie z dnia na dzień zmieniłam nawyki żywieniowe i dodałam regularną siłownię.
Jak?
Bardzo prosto. Zaczęłam od szklanki wody z cytryną po przebudzeniu i nie omijaniu śniadań. Całkowicie wyeliminowałam z diety cukier przetworzony. Jedyny cukier jaki jem od marca pochodzi z owoców. Wywaliłam też z diety produkty z pszenicy, bo zauważyłam, że czuję się po niej źle. Ograniczyłam do minimum produkty mleczne, bo po nich rozogniała mi się alergia. Już po tygodniu takiego jedzenia czułam o wiele więcej energii do działania.
Uzbrojona w informacje z youtuba o benefitach interwałów, poszłam na siłownię i już nawet nie zmuszałam się do obrzydłego cardio. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właśnie łapię zajawkę na siłownię tak, że teraz, prawie rok później, nie umiem sobie wyobrazić tygodnia bez porządnego wycisku, sztang i tak spoconej koszulki, że ją mogę wyżymać. A początki były po omacku. Wszystko czego się nauczyłam pochodzi w zasadzie z YouTuba plus od znajomych, którzy ćwiczą. Do tej pory pamiętam, jak koleżanka z pracy uczyła mnie robić martwe ciągi i przysiady. Traciłam wtedy równowagę, nie trzymałam dobrej postawy, a teraz? Cisnę grubo, mówiąc nieskromnie.
W marcu pojechałam też na ITB to Berlina i całkiem przypadkiem między mną a Arctic Adventures zrobiło się dużo chemii. Dogadaliśmy się na moją pierwszą dużą i naprawdę zajebistą współpracę blogową. Miałam w końcu cel i termin tych moich siłownianych treningów – robienie formy na sierpniowy trekking. Wiedziałam, że ten trekking będzie hardkorowy i chciałam przejść go z przyjemnością, a nie problemami. Przygotowałam się tak, że…. zresztą zaraz napiszę jak.
Zabrałam się do tego jak prawdziwy strateg. Rozpisałam sobie co muszę osiągnąć do kiedy i się tego trzymałam. Z tygodnia na tydzień widziałam, jak rośnie mi forma. Pierwszy sprawdzian przyszedł w Kosowskich górach. Ale przed Kosowem był jeszcze Wrocław.
Pojechałam tam ze znajomymi z liceum i Wojtkiem i spędziliśmy razem super weekend. Wrocław mnie w sobie rozkochał na maksa i nadal chcę tam kiedyś zamieszkać. Oby szybciej niż później.
W Kosowie sprawdzianem były Góry Przeklęte. Na szlak poszłam sama. Szlak był krótki, ale stromy, a moja bujna wyobraźnia płatała mi tam figle. Bałam się, ale uparłam się jak osioł i szlak zrobiłam, do jeziora doszłam, mimo mgły, wiatru, błota na ostrzejszych podejściach. I wróciłam. Nie zgubiłam się, ogarnęłam sama drogę, pokonałam pierwszy raz lęk wysokości. Większy lęk jaki pokonałam jednak był ten, czy mi się w ogóle uda. Do Prisztiny tamtego dnia wracałam niemal w ekstazie, bo wiedziałam już, że skoro poradziłam sobie w tych górach, to poradzę sobie ze wszystkim. No i miałam już świadomość, że minęły dwa miesiące czystego jedzenia i regularnej siłowni. Pierwsze efekty zaczynały już być widoczne.
Wyjazd do Kosowa był też wyjątkowy z innego powodu. Zorganizowałam tam sporo spotkań z ludźmi, o których potem napisałam artykuł. To właśnie te spotkania sprawiły, że w Kosowie tak bardzo mi się podobało. Ten wyjazd był niespieszny, oszczędny w „must-see-places” za to bogaty w długie rozmowy, powolne popijanie kawy, robienie zdjęć. W taki sposób chcę przeżywać kolejne wyjazdy i wiem już, że mój kolejny wyjazd zorganizuję w podobny sposób. O to mi właśnie w podróży chodzi – o ludzi, ich historie i moje zdjęcia.
W czerwcu pojechałam do Łodzi. To był świetny wyjazd z perspektywy czasu, mimo, że dwie noce w hostelu były ciekawe, mówiąc delikatnie i do tej pory cieszę się, że nie miałam ze sobą ostrych lub ciężkich przedmiotów (aparatu mi było szkoda), bo bym teraz siedziała w więzieniu za morderstwo, a tak, skończyło się tylko na wyzwaniu kogoś od starej jebanej świni. Łódź pokochałam i w 2017 wracam tam na pewno. Na festiwal fotograficzny i na urbex po opuszczonych fabrykach. Już się cieszę na te wszystkie zdjęcia jakie tam zrobię.
W czerwcu pojechałam z Hanną (Plecak i Walizka)w góry, pierwszy raz na Dolny Śląsk i było absolutnie magicznie. Obie przyciągamy przygody i ten krótki weekend był w nie aż nadto bogaty. Zaczęło się od tego, że w naszym pokoju w noclegowni spadł sufit. Chodziłyśmy w burzy po górach, złapałyśmy kleszcze, jeździłyśmy autostopem po malutkich dolnośląskich wioskach, oglądałyśmy pamiętny mecz Polski na mistrzostwach z bardzo serdecznym starszym małżeństwem, które nas trochę dokarmiało. :D A potem poszłyśmy na szlak i nocą wracałyśmy do pensjonatu. Było momentami strasznie w tym lesie, ale w nagrodę wypiłyśmy potem najdroższe piwo tych wakacji patrząc w gwiazdy.
W lipcu spędziłam super tydzień z siostrą. Pojechałyśmy do Berlina, gdzie przygód było co niemiara. Powiem tyle – zawsze dokładnie sprawdź, o której odjeżdża Twój autobus. Ja nie sprawdziłam, a reszty się możesz domyślić.
W sierpniu poleciałam na Islandię. Byłam jednocześnie podekscytowana i lekko zestresowana czy dam radę na trekkingu i nie wyjdę na słabeusza w oczach innych uczestników. Nie wyszłam. Co więcej, interwały i treningi siłowe przygotowały mnie tak dobrze, że cisnęłam bardzo ładne tempo przez cały trekking. Nie miałam zakwasów, nic mnie nie bolało, czułam power.
Ale najbardziej zadowolona byłam z tego, że zeszłam z jednej stromej ściany, która wyleczyła mnie z lęku wysokości. To było też takie symboliczne jak o tym teraz myślę – pokonałam swój lęk i jednocześnie udowodniłam sobie, że z odpowiednim przygotowaniem mogę tak naprawdę wszystko. Brzmi kiczowato? A niech sobie brzmi, ja jestem z tego dumna, bo wiem ile mnie to kosztowało. I od tego czasu jest mi naprawdę lepiej. Po trekkingu z Arctic Adventures poszłam solo na Laugavegur i spotkałam tam Sophię. Szło nam się zajebiście i życzę wszystkim takiego farta jaki ja miałam. Z pogodą, z towarzystwem, z kondycją. A może to nie fart, ale właśnie przygotowanie?
We wrześniu pojechałam pierwszy raz z grupą znajomych. Tym razem do Rumunii. Tego wyjazdu paradoksalnie obawiałam się bardziej niż wyjazdów solo i trekkingów. Znam siebie i wiem, że jestem niecierpliwa. Bałam się, że po kilku dniach będę chciała wszystkich wymordować, bo nie lubię ani kompromisów, ani czekania, a kocham swobodę. Wyjazd się udał, a ja się przekonałam, że umiem w grupie. Przekonałam się jednak także, że nade wszystko kocham podróże solo i to jest TEN sposób w jaki chcę podróżować.
We wrześniu pojechałam z Wojtkiem też do Słowińskiego Parku Narodowego realizując tym samym jedno z moich małych marzeń. Przypłaciłam to dwumiesięczną kontuzją ścięgna Achillesa, ale i tak było warto.
Październik i listopad bez siłowni uzmysłowił mi, jak bardzo ćwiczenia wrosły w mój rytm dnia. Po tych dwóch miesiącach znowu zaczynałam się czuć źle i bez energii. Na szczęście, rehabilitantka sportowa zrobiła co trzeba i mogłam wrócić na siłownię. Chciałam to zrobić z głową. Z moją głową wolną od planowania co i jak, z głową trenera zajętą ogarnianiem tej logistyki. I tak już drugi miesiąc pracuję pod okiem trenera z.. Krakowa. Efekty przechodzą moje najśmielsze wyobrażenia. Pokażę Ci je na blogu za jakiś czas, bo jeszcze muszę trochę popracować.
Tak naprawdę to właśnie zmiana stylu odżywiania i treningi poukładały mi ten rok. Po pierwsze, jestem teraz o wiele bardziej zorganizowana. Mam jadłospis, którego się trzymam, dzięki czemu nie muszę marnować czasu na zastanawianie się co chcę jeść. Po drugie, nie marnuję też jedzenia, bo gotuję na 2 dni do przodu i kończę produkty. Po trzecie, chcąc łączyć robienie zdjęć z fitnessem, musiałam też poukładać swój dzień. Jak wiem, że po południu nie będę miała czasu, to idę na siłownię… RANO. Tak, przed 7 rano cisnę martwe ciągi. Chciałam tylko zgubić zbędne kilogramy i poprawić wydolność, a złapałam zajawkę która mnie w pewien sposób definiuje. Najbardziej cieszę się z tego, że poznałam swój organizm i jestem w stanie rozpoznać co mi pomaga, a co szkodzi. Stałam się O WIELE silniejsza. Nie tylko fizycznie.
Kiedyś nie miałam w ogóle siły w rękach, a teraz ćwiczę na hantlach 6 kg na rękę. I tak, to JEST dużo. Normalnie na zajęciach fitness dziewczyny biorą hantle 2 kg. Jeszcze rok temu nie wiedziałam co to są martwe ciągi i na co działają, a teraz robię 4 serie po 30 kg. Za jakieś dwa tygodnie wskoczy 35. Czuję tą siłę w sobie i dodaje mi ona dużo pewności siebie. Bo umiem zrobić więcej rzeczy, bo jeśli mnie ktoś zacznie gonić, to mogę szybciej i dłużej spierdalać, ewentualnie się skutecznie bronić. Bo widzę zarys bicepsów na rękach nawet jak ich nie napinam i coraz bardziej brazylijskie pośladki.
Ale najważniejsze co te zmiany wniosły w moje życie to pewność, że skoro udało mi się osiągnąć to, to mogę robić też inne rzeczy.
Od lat ciągnie się za mną fotografia. Były okresy miłości i były okresy nienawiści, kiedy przez miesiące nie dotykałam aparatu. Zapytaj mnie co robiłam między 2014-2015 – na pewno nie zdjęcia. Teraz ten czas nadganiam i postanowiłam, że nie będę tego więcej zwalać w kąt i nie dam sobie wmówić, że to takie „niepoważne” zajęcie.
W październiku pojechałam na warsztaty fotograficzne organizowane przez Anitę Suchocką i Antoninę Dolani i – nie wiem jak one to zrobiły, mają chyba jakieś super moce – wróciłam z nich tak zdeterminowana i pełna energii, że od początku listopada tydzień w tydzień robię sesje. Portrety, zdjęcia buduarowe, rodzinne, ciążowe. A za kilka dni jadę zrobić swój pierwszy ślub, jako drugi fotograf. I to z dziewczyną, której estetykę i spojrzenie na świat uwielbiam. A co dalej, możesz zapytać.
Czas pokaże, ale chcę z pasji zrobić swój zawód. Już na dniach zaproszę Cię na swoją nową stronę, oszczędną w słowa, bogatą w zdjęcia. Kończę właśnie stawiać swoje portfolio. Zajmuje to dużo czasu, bo robię je sama, ale to też mnie cieszy. Co się nauczę, to moje.
Z przyjemnością patrzę na miniony rok. Nie zmarnowałam tego czasu i cieszę się kiedy przeglądam stary kalendarz i widzę, jak z tygodnia na tydzień wychodziłam na prostą i powoli, krok po kroku, realizowałam swoje plany i żegnałam czarne chmury, które przez DWA lata mgliły mi wzrok. Kiedy teraz trafia mi się gorszy dzień, myślę sobie, ile zmian dobrych w tym roku zaszło i przygnębienie mija. Skoro udało się zrobić tyle, uda się i więcej.
Cieszę się, że dużo rzeczy osiągnęłam dzięki swojej determinacji i pracy. Oczywiście, nie byłoby tak dobrze bez wsparcia Wojtka, mojej siostry i kilkorga bliższych znajomych, ale koniec końców, to ja to zrobiłam. I zrozumiałam, że nikt inny nie jest odpowiedzialny za moje samopoczucie i mój stan oprócz mnie samej. Dlatego nie mam zamiaru więcej słuchać złotych rad kogokolwiek innego, oprócz mojej własnej intuicji. Ktoś może mi próbować pomóc, ale jeśli ja nie będę chciała czegoś zmienić, to nikt, totalnie nikt za mnie tego nie zrobi. Nikt też za mnie nie poniesie konsekwencji ani nie przeżyje frustracji ze złych wyborów dokonanych za czyjąś radą. Jeśli ma się coś spieprzyć, to po mojemu.
Dość osobisty to wpis, ale taki chciałam aby był. W końcu nazwa tego bloga to „floating my boat”, a nie „podróże Kingi” więc tak naprawdę mogę tu pisać o czymkolwiek tylko chcę. ;-) Przyznam też, że uważam, że to doświadczenie które teraz mam, ta droga którą przebyłam była na tyle trudna i intensywna, że może i Ciebie zainspiruje to zmian. Wyszłam z naprawdę śmierdzącego gówna, a jeszcze lekko ponad rok temu nie miałam nawet sił, żeby bez uczucia frustracji i beznadziei zacząć dzień.
Na sam koniec życzę sobie i Tobie, aby 2017 był rokiem jasnych celów i determinacji w ich osiąganiu. Życzę Ci też wspierających, kochających i inspirujących ludzi wokół Ciebie. I odwagi, aby odizolować tych toksycznych. Tak naprawdę, wszystko się da, tylko trzeba to po prostu zrobić.