Trekking w Transylwanii był GŁÓWNYM powodem, dla którego chciałam pojechać do Rumunii. Średniowieczne miasteczka też są ciekawe, ale widziałam ich już tyle, że nie robią już na mnie takiego wrażenia. Co innego chodzenie po górach i lasach, kiedy wysiłek i zmęczenie są zawsze wynagradzane pięknymi widokami. Tym razem zamiast zwykłego trekkingu zawędrowaliśmy do prawdziwie magicznej krainy z pasterzami, malutką drewnianą chatką, złotym słońcem i bezkresem krajobrazów.
Na końcu wpisu zostawiam Ci link do mojego Endomondo gdzie znajdziesz dokładną mapę i czasy przejścia. Widocznie ten szlak jest na tyle „nieoficjalny”, że nawet Google nie widzi ścieżek, którymi chodziliśmy. :)
Trekking w Transylwanii: niby blisko Klużu, a całkiem poza szlakiem
Na początek małe know-how, czyli gdzie, jak i kiedy. Trekking miał nam zająć jeden dzień, ale dzięki (dzięki, dobre sobie, haha!) kilkunastogodzinnej blokadzie autostrad i dróg w Transylwanii w ramach protestu tirowców, wypadł nam z agendy cały dzień. Ten trekkingowy. W konsekwencji, na trekking mieliśmy góra 4-5 godzin, bo w ten sam dzień chcieliśmy jeszcze zobaczyć nietuzinkową kopalnię soli Salina Turda.
Trasę planowaliśmy dzień wcześniej, siedząc przy piwie w jednej z knajp w Klużu. Byliśmy bliscy rezygnacji, bo niełatwo było znaleźć krótką i widowiskową trasę niedaleko Klużu. Na szczęście, Michał zawędrował na jakieś forum, gdzie kilka lat wcześniej pewien człowiek przeszedł szlak niedaleko zalewu Tarnita i był na tyle uprzejmy, że trasę zapisał i puścił w Internet. Kiedy następnego dnia byliśmy już na miejscu, stało się oczywistym, że ten trekking w Transylwanii jest całkiem poza szlakiem. Szlaku właściwie nie było.
Ale po kolei.
Sensowne góry zaczynają się kawałek za Klużem. We trójkę z Agą i Michałem podjechaliśmy pod jezioro Tarnita, zostawiliśmy auto na początku „szlaku”, czyli na malutkiej wysepce odbijającej od głównej, krętej drogi i ruszyliśmy. Było krótko przed 16:00 więc czas mieliśmy ograniczony, a do przejścia 12 km.
2 kilometry na godzinę, czyli jak się idzie w górę zarośniętego koryta rzeki
Pierwszy etap trekkingu był najmniej widowiskowy i moim zdaniem najtrudniejszy. Czy może najbardziej żmudny, bo technicznych trudności tam nie było. Szliśmy w górę niemal wyschniętego koryta rzeki. Buty ślizgały mi się na wilgotnych i śliskich kamieniach. Ścieżka była też mocno zarośnięta, momentami chaszcze sięgały nam po pas. Ten odcinek miał długość 2km, a przejście go zajęło nam GODZINĘ.
Po kolejnych kilkudziesięciu metrach wyszliśmy na dość odsłoniętą ścieżkę. Z prawej strony mieliśmy las, z lewej widok na pobliskie góry. To był ten moment kiedy zaczęłam się z tego trekkingu bardzo cieszyć, bo byliśmy dopiero w 1/6 drogi, a widoki już wynagradzały poprzednią godzinę.
Trekking w Transylwanii i śpiewające słupy wysokiego napięcia
Powietrze było gęste. Niby upał, a duchota. Z Agnieszką zastanawiałyśmy się, czy te warunki atmosferyczne nie zwiastowały przypadkiem ulewy, ale chmury przypominały bardziej puszystą bitą śmietanę niż nadchodzący Armagedon. Raz po raz przechodziliśmy pod słupami wysokiego napięcia i pierwszy raz słyszałam, żeby wydawały one z siebie taką mnogość dźwięków. Te kable śpiewały i to tak, że jeszcze kilkanaście metrów za nimi gonił nas ich dźwięk.
Złota godzina w górach – najlepsze, co może się przydarzyć podczas trekkingu w Transylwanii
Najlepszy etap tej mini wędrówki nadszedł po około 5 kilometrach. Weszliśmy wtedy na ogromną polanę skąpaną w złotym słońcu. Dochodziła godzina 18:00. Gdzie się nie spojrzałam, widać było wzniesienia, lasy i pastwiska. Ten etap przeszliśmy już nieco wolniej, bo ani Michał ani ja jakoś nie mogliśmy się narobić zdjęć. Aga nas trochę pospieszała z obawy, że się ściemni zanim dotrzemy do samochodu, a chodzenie w ciemnościach po lesie to żadna frajda (wiem, przetestowałam!).
Na środku polany stał samotny drewniany domek. Podejrzewam, że należał on do pasterzy, którzy wypasali tam krowy, owce i kozy. Oprócz zwierząt, jednego pasterza leniwie opierającego się o płot i innego pasterza, który w oddali na górce śmignął na koniu, byliśmy absolutnie sami. Podejrzewam, że dla pasterzy musieliśmy stanowić niecodzienny widok.
Na polanie było tak nieziemsko pięknie, że miałam ochotę tam zostać. Staliśmy otoczeni przez pasące się zwierzęta, w oddali widać było góry, a słońce padało już na tyle nisko, że cała polana skąpana była w złotym słońcu. Raz po raz, kiedy chmury przemieszały się po niebie, promienie słońca oświetlały inne fragmenty tej polany. Pięknie było. Właśnie dla takich momentów lubię się namęczyć.
Przez pokrzywy czyli ta mniej przyjemna część trekkingu
Polana kończyła się mniej więcej na 9 kilometrze całego trekkingu. Zanim połknął nas znowu gęsty las, musieliśmy przejść przez zwalone drzewa i gęstwiny zarośli. Ścieżka przez większość czasu była wąska i prowadziła przez krzaki i pokrzywy sięgające nam nierzadko do pasa. Mi to nie przeszkadzało, bo miałam spodnie do połowy łydki i długie, grube trekkingowe skarpety. Aga, ubrana w szory miała nieco pod górkę, bo czuła jak zbiera na siebie wszystkie drobne żyjątka. Cała nasza trójka zeszła do auta poparzona przez pokrzywy.
Zachód słońca na tamie nad jeziorem Tarnita
Na sam koniec dostaliśmy jeszcze jedną nagrodę. Nad jeziorem Tarnita właśnie zachodziło słońce. Pięknie było. Ja byłam całkiem zadowolona, bo nie dość, że udało nam się znaleźć trasę odpowiednią na ograniczony czas jaki mieliśmy, to jeszcze okazała się ona strzałem w dziesiątkę. Jeżeli zawędrujesz kiedyś w okolice Klużu, to polecam wybrać się także nad jezioro Tarnita i zrobić ten „szlak”, który my zrobiliśmy. Widoki na szczycie są naprawdę nieziemskie, a szlak nie jest ani trudny, ani jakoś bardzo wymagający. Jest za to kompletnie niezadeptany.
A tutaj jeszcze mapka. :)