Podczas pierwszego wyjazdu do Rumunii działo się tak wiele niespodziewanych, zabawnych (wręcz komicznych) a nawet nieprzyjemnych rzeczy, że nie mogę ich tak po prostu ominąć. Poszukiwania śladów Drakuli, stanie kilka godzin w korku na rumuńskiej autostradzie bez zapasów wody i jedzenia, włam do opuszczonego pałacu cygańskiego, picie absolutnie najlepszego białego wina w Klużu, obijanie się o kompanów podróży na ciasnych siedzeniach białej DACII Logan, granie w Harrego Pottera w kopalni soli to tylko kilka z ciekawszych rzeczy jakie robiłam w Rumunii.
Ten wyjazd był szczególny także z innego powodu: pierwszy raz pojechałam gdzieś z TAK DUŻĄ grupą. Może dla Ciebie podróżowanie w 5 osób to norma, dla mnie to stan nadzwyczajny i nienormalny. :D Co więcej, te 4 osoby, które mi towarzyszyły ze mną pracują (oprócz Agi). A bądźmy szczerzy, nieczęsto się zdarza tak, żeby osoby które ze sobą pracują chciały spędzać ze sobą dodatkowo czas poza pracą. U nas to zadziałało bardzo dobrze.
Ten wpis to kolekcja zapisów momentów najróżniejszych: najlepszych, najprzyjemniejszych, najgorszych, najzabawniejszych. Usiądź wygodnie i daj mi się zabrać do Transylwanii!
Ja + 4 osoby – poznaj moich kompanów z podróży
Jak już pisałam, z większością tej ekipy znam się z pracy. I jest to absolutnie pierwszy raz w mojej „karierze” zawodowej, kiedy w pracy trafiłam na tak ciekawych ludzi, żeby aż mi się chciało gdzieś z nimi pojechać.
Aga – jedna z najbardziej serdecznych i pomocnych osób jakie znam. Może właśnie z jej charakteru wynika jaką pracę sobie wybrała – na co dzień zajmuje się ratowaniem życia noworodków w jednym z poznańskich szpitali. Poza tym ma nieziemsko dobry gust i w Rumunii to właśnie Aga najczęściej przykuwała do siebie mój obiektyw. Bardzo możliwe, że zobaczysz tutaj kilka portretów Agnieszki na tle fantazyjnie pomalowanych drzwi i okien.
Michał – mąż Agi, ochrzczony przeze mnie najbardziej dyplomatycznym człowiekiem na ziemi (a przynajmniej w Polsce). Kiedy inni rzucają k*rwami pod nosem, Michał ze stoickim spokojem robi swoją robotę. Raz był tak spokojny, że aż zasnął przed biurkiem, a nadal wyglądał na bardzo skupionego. Swoją mniej stoicką twarz obnażył dopiero za kółkiem – przysięgam, miałam raz zawał serca kiedy wszedł w jakiś ostrzejszy zakręt. Oprócz tego, Michał świetnie radzi sobie z robieniem flagowej miny naszego zespołu, tak zwanych „zębów”. Kiedy Kasia, Michał, Natalia (niestety nie była z nami w Rumunii) i ja robimy „zęby”, Kamil ucieka w podskokach (bo zazdrości, że sam nie umie). Michał ma tylko jedną wadę – nie można prowadzić z nim długiej korespondencji za pomocą memów, bo ich znaczenie odczytuje niczym internet explorer.
Kasia – mocno nietypowa makijażystka, a w pracy specjalistka od You Tuba. Nie ma opcji żeby zrobiła elficki, eteryczny makijaż, o nie. Prędzej zrobi wystający, ociekający krwią mózg (za który potem zgarnie nagrodę), wybałuszone gały oczne, bebechy i inne obrzydliwe rzeczy. Wiadomo, whatever floats your boat jak to mówią. Jej makijaże potrafiły mnie tak przerazić, że musiałam „odobserwować” ją na fejsie. :P Kaśka to również inicjatorka wyjazdu i naczelny planer trasy i rezerwator hosteli. Kasia to również obiekt moich porannych negocjacji budzikowych. Budząc ją, odskakiwałam na kilka metrów dla bezpieczeństwa, bo pomrukiwania jakie Kaśka wydawała rano napawały nie przerażeniem.
Kamil – początki nie były łatwe, ale teraz, po półtora roku pracy razem stanowimy dobry zespół. Dzień w dzień prowadzimy handel zamienny: sprawdzanie emaila w zamian za odpykanie raportu; excel za indesigna i tak dalej. Kiedyś zagorzały allinklusiwista, teraz niemal niezależny podróżnik (w tym roku pierwszy raz pojechał na niezorganizowane przez biuro wakacje i mu się SPODOBAŁO! kogo to zasługa, hę? myślę, że wiesz!). Kamil znany jest też jako naczelny grafik w firmie – wkleja nasze głowy w artykuły z epoznań i rozsyła po biurze. W taki sposób dowiedziałam się, że jednak byłam na otwarciu Posnanii, a Michał ukradł samochód. Jaki to typ człowieka możesz sobie wyobrazić jak powiem, że uwierzył mi kiedy powiedziałam, że „wejścia nie ma” po hiszpańsku to „entero somewhere elso”. Kiedy w pracy nie ma albo mnie albo jego, to podobno jest strasznie cicho.
Gorzkie słodkiego początki czyli nabici w ubezpieczenie
Pierwsze minuty na lotnisku mogą czasem determinować z jakim nastawieniem wjeżdżam do nowego kraju. W Rumunii te pierwsze minuty zamieniły się w półtorej godziny. Krótko po wylądowaniu, Aga z Michałem pojechali na pobliski parking odebrać zarezerwowane i opłacone wcześniej auto – białą DACIĘ Logan. Oferta jaką chłopaki znaleźli kilka tygodni wcześniej przez internet wydawała się być naprawdę w porządku, przez co tym bardziej zdziwił mnie późniejszy splot wypadków.
Kiedy po Agnieszce i Michale ślad zaginął a 15 minut zamieniło się w trzeci kwadrans, zadzwoniłam do Agi zapytać co się dzieje. Okazało się, że firma od której pożyczyliśmy auto wymaga zapłacenia dodatkowego ubezpieczenia (które już było w cenie, za które już zapłaciliśmy wcześniej), a jeśli nam się nie podoba, to możemy szukać innego auta. Przelecieliśmy po wszystkich firmach pożyczających samochody na lotnisku i ceny nas zupełnie rozwaliły – od 300 do 500 Euro za pięć dni. To było zdecydowanie ponad nasz budżet.
Negocjacje, telefony, logiczne argumenty, potwierdzenia – nic nie działało. Po blisko 90 minutach Aga z Michałem musieli zapłacić bo i tak nie mieliśmy żadnej lepszej opcji. Mimo, że nie można nazwać tego zajścia optymistycznym początkiem wyprawy, to chociaż końcowy koszt rozbił się na pięć osób. No i mając tyle ubezpieczeń, mogliśmy praktycznie rozwalić tą Dacię i nadal nic nie płacić, dzięki czemu czuliśmy przez całą wyprawę jakiś taki psychiczny luz. Ktoś urwie lusterko? Spoko. Otrzemy się o ogrodzenie? A też dobrze. Odpadną nam koła? Super! Wiesz, taki śmiech przez zaciśnięte zęby trochę.
Twarde negocjacje w hostelu w Klużu
Kiedy dojechaliśmy w końcu pod nasz hostel w Klużu, szybko dostrzegłam, że jesteśmy jedynymi gośćmi. Był środek tygodnia poza sezonem. Wpadł mi do głowy pomysł, żeby ten fakt jakoś mądrze wykorzystać. Po szybkiej rejestracji, a przed płaceniem, postanowiłam trochę ponegocjować.
- Macie zniżki dla grup? – zapytałam młodego recepcjonistę.
- Mamy. Dla dużych grup. Większych niż wasza. – Recepcjonista odpowiedział mi z lekko cwaniakowatym uśmiechem na twarzy i wiedziałam już, że te negocjacje są spalone. Tylko jak tu teraz wyjść z twarzą, kiedy reszta patrzy?
- Aha. OK. – Tylko to mi przyszło do głowy. ;)
Oczywiście, moi cudowni towarzysze podróży śmiali się z tych moich biednych negocjacji do końca wyjazdu, a i teraz jak im się przypomni, to muszę sobie całą sytuację przypominać od nowa. Moje postanowienie na rok 2017? Negocjacje.
Pierwsza i ostatnia noc w Klużu
Z całą pewnością mogę polecić najlepsze miejsce z jedzeniem i winami w Klużu – restauracja ROATA prowadzona przez bardzo miłych ludzi, którzy znają się na rumuńskiej kuchni jak nikt inny. To właśnie w Roacie spędziliśmy pierwszy i ostatni wieczór w Rumunii i nadal uważam, że to było najlepsze miejsce żeby fajnie spędzić czas.
Pierwszego wieczora Agnieszka popełniła łamaniec językowy harty pard, który stał się hasłem przewodnim tego wyjazdu. Ostatniego wieczoru bawiliśmy się tak świetnie, że przez kilkanaście minut dosłownie ryczeliśmy ze śmiechu, było blisko do pospadania z krzeseł. Gdyby tego było mało, właściciel jeszcze, chyba żeby nas doszczętnie pogrążyć, doniósł nam wódkę smakową (dla pań) i rakię (dla panów). Czy może być lepsza reklama atmosfery jaka panuje w lokalu? Jedynym minusem jest to, że jedzenie i wino są tak dobre, że ciężko powiedzieć sobie stop. Każdy z nas tego doświadczył.
Harty Pard z ochroną w klubo-basenie w Klużu – jak bluza może uczynić z ciebie milionera
Oj, nie oszczędzaliśmy się w tym Klużu. Po kolacji w Roacie poszliśmy do klubo-basenu Janis. Miejsce to jest szczególne – wystrój jak z łajby z Piratów z Karaibów, basen jak z domówek w Hollywood i hity sprzed kilkunastu lat jak Dragostea Din Tej O-Zonu. Serio.
Jedyny wolny stojący stolik znaleźliśmy blisko wejścia i to był gwóźdź do bogactwa jakie przyszło później. Nie minęła nawet godzina, kiedy grupka osób otoczyła Michała i zaczęła mu wciskać grube banknoty. Nie że jedna osoba jeden banknot. Całe pliki banknotów! Michał zbaraniał i kasy nie przyjął. Minęło kilkanaście minut i sytuacja się powtórzyła z inną grupą ludzi. I potem z kolejną i kolejną. Kiedy „moc” Michała się wyczerpała, inna grupka wchodzących podeszła do Kamila i także próbowała obsypać go gotówką.
O co chodziło? Michał, ubrany w bluzę z kapturem stał przy wejściu ze skrzyżowanymi rękami i wyglądał jak rasowy ochroniarz. Taki co albo cię wpuści do ekskluzywnego klubu, albo skopie tyłek i wyrzuci za próg. Jak Kamil przybrał podobną pozę, ludzie wzięli i jego za bramkarza i myśleli, że trzeba im płacić za wstęp. Zanim nas olśniło, mieliśmy chwilę tęgą rozkminę. :D
Improwizowane włamanie do opuszczonego pałacu cygańskiego
Nie wiem co mnie podkusiło. Ale to coś kusi mnie ilekroć podróżuję, ale nie zawsze temu ulegam. Tym razem, mając towarzystwo, nie mogłam się powstrzymać. Ale po kolei.
To był początek naszego pierwszego (i jak się potem okazało najdłuższego i najdziwniejszego) dnia w Rumunii. Kiedy opuszczaliśmy Kluż w świetnych humorach, mając przed sobą wizję podążania śladami Drakuli, nie wiedzieliśmy jeszcze jak się wszystko potoczy. Zanim się jednak potoczyło nie tam gdzie chcieliśmy (o tym za chwilę), przejeżdżaliśmy przez malutką mieścinę kiedy naszą uwagę przykuł Bardzo Dziwny Budynek.
Ten Bardzo Dziwny Budynek był opuszczonym pałacem cygańskim, tak misternie zdobionym, że mi szczenka opadła. Już nie pamiętam kto i kiedy zaproponował, żeby zwolnić, żebym mogła zrobić zdjęcie, ale to zwalnianie szybko eskalowało.
W jednej chwili robiłam zdjęcia fasadzie budynku, sekundę później gmerałam przy zardzewiałej, wysokiej, ciężkiej bramie, a trzy sekundy później wskakiwałam już na szerokie, marmurowe schody prowadzące do Bardzo Dziwnego Budynku. Zanim nacisnęłam klamkę, mignęło mi przez myśl, że właśnie robię coś strasznie głupiego, ale ręka już robiła swoje i ani myślała puścić klamki.
Ku mojemu zdziwieniu drzwi łatwo ustąpiły, niemal bez skrzypnięcia i oto wchodziłam do przestronnego korytarza prowadzącego do labiryntu kolorowych acz pustych pomieszczeń. Zaraz za mną pojawił się Michał, a gdzieś dalej Kasia z Kamilem. Tak to jest, nawet w escapie roomie Michał był tym odważnym. Mną chyba kierowała lekkomyślność albo skrajna żądza przygody. Sama nie wiem.
Tak czy owak, pałac w środku był przemagiczny. Bogato zdobione baldachimy, ściany całe z pozłacanych luster, marmurowe podłogi, kwieciste kafelki, przeszklone meble. Starając się zachować ciszę oblecieliśmy cały budynek. Na pierwszym piętrze (zgadnij kto tam poszedł pierwszy….) było nawet wejście na przestronny taras i milion mniejszych pobocznych balkoników. Inny świat zupełnie. Nie chcąc nadwyrężać gościny tego pustego budynku zwinęliśmy się stamtąd po jakichś 10 minutach, a ja zabrałam ze sobą tylko zdjęcia. I apetyt na więcej.
Najdłuższy dzień w Transylwanii – jak utknęliśmy w korku na rumuńskiej autostradzie przez 6 godzin
Teraz jak o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że to była sytuacja ekstremalna. I znieśliśmy ją godnie.
Dzień zaczął się zacnie. Po winnym hedonizmie dnia poprzedniego nie został nawet najmniejszy ślad – nie miałam ani cienia kaca. Pogoda była przecudna – ciepły wrześniowy dzień pełen słońca. Plan był prosty: przejechać z Klużu do Sybinu, pozwiedzać, pojechać na zamek Drakuli w Branie, a na sam koniec udać się do Braszowa, gdzie mieliśmy spędzić noc i pół kolejnego dnia. Plan został zrujnowany. Co szczerze mówiąc mnie nie obeszło, bo do planów się nie przywiązuję (a właściwie to w podróży ich po prostu nie robię).
Jak tylko zbliżyliśmy się do autostrady zaczęły się tak zwane „jaja”. Oczom naszym ukazał się długi po horyzont korek, który się W OGÓLE nie ruszał. Jako że w pewnym momencie znaleźliśmy się blisko stacji benzynowej, na której stała też policja, podeszliśmy się z Kamilem zapytać co się dzieje. Policja ze stoickim spokojem powiedziała, że „nie wie”, że to strajk tirowców i ciężko im cokolwiek sensownego powiedzieć.
Skoro tak, to stwierdziłam, że się lepiej zapytam samych tirowców, a że po długich latach jeżdżenia autostopem, tirowców znam, nie miałam oporów żeby podejść do tego co stał najbliżej i pozbierać trochę informacji. On przynajmniej miał radio. I CB-Radio. Wieści nie były optymistyczne, bo wychodziło na to, że akurat w ten dzień tirowcy mają plan zablokować całą autostradę w Transylwanii i wszystkie okoliczne drogi, a wszystko to aby pokazać swój sprzeciw wobec niedawno podniesionej kwocie ubezpieczenia. Strajk miał trwać do 15:00 lub dłużej, jeżeli rząd nie spełni warunków protestujących. Wtedy jeszcze nam się wydawało, że uda nam się ich wszystkich przechytrzyć.
Nadłożyliśmy grube dziesiątki kilometrów byle tylko ominąć autostradę i dosłownie rzut beretem od Sybina musieliśmy znowu na tą autostradę wjechać. I to był błąd. Początkowo jechało się przyjemnie. W porównaniu do wąskich i nierzadko dziurawych dróg przebiegających przez wioski, teraz mknęliśmy niczym turbo jet. Aż zobaczyliśmy korek.
Początkowo Michał próbował wycofać, tak jak i kilka innych aut, aby dojechać do wjazdu na autostradę i próbować szukać innej trasy. Kiedy dostrzegliśmy policję na naszych plecach, stwierdziliśmy, że nie ma co dalej jechać pod prąd, bo mandat za takie coś na pewno znacznie podniesie budżet całej wyprawy.
Jedyne co nam wtedy zostało, to stanie w korku. W pierwszej godzinie jeszcze mieliśmy nadzieję, że coś się ruszy. W drugiej kto mógł, to czytał książki. W trzeciej zaczęły odchodzić nawet jakieś drzemki. W czwartej poszliśmy na spacer wzdłuż autostrady i gadaliśmy z innymi uwięzionymi ludźmi. Nie napawało nas to optymizmem, bo tirowcy nie chcieli przystać na żadne ugody. W piątej godzinie trzeba było iść gdzieś na siku, chciało nam się pić i jeść, a nie mieliśmy żadnych zapasów (kto bierze zapasy na 160km?). W szóstej godzinie zaczęliśmy się na poważnie martwić, że utkniemy tam na noc. Po 17:00 strajk się skończył. Zanim korek się rozbił na tyle, żebyśmy mogli ruszyć, minęła kolejna godzina. To właśnie wtedy niemal pomogliśmy lokalnym rozmontować przedziałek na autostradzie i dumnie staliśmy na barierkach pokazując faki protestującym wracającym z blokady. Dlaczego tak?
Bo w korku były osoby starsze i były też dzieci. I nie tylko my nie mieliśmy zapasów niczego. Kilka razy jechała karetka, ale na tak zakorkowanej drodze, ona poruszała się ślimaczym tempem, bo auta nie miały się gdzie rozsuwać. Było 30 stopni, a od asfaltu bił dodatkowy gorąc. Nie znam skali zasłabnięć z tego dnia, ale było ich na pewno sporo.
Koniec końców do Sybina zajechaliśmy grubo po ósmej i tam na szybko znaleźliśmy hostel. Jestem z nas tak czy owak dumna, bo się na tej małej przestrzeni w ciężkich warunkach nie pozabijaliśmy, a rzekłabym, że było nawet zabawnie. A może to tylko moje postrzeganie tej sytuacji? Jest to możliwe, bo nie przejmuję się rzeczami, nad którymi nie mam żadnej kontroli i zawsze staram się znaleźć jakieś pozytywy.
Astma i Introwertyk idą na spacer
Paradoksalnie (?) miałam przed tym wyjazdem najwięcej wątpliwości. Znam siebie i wiem dobrze czego od podróży oczekuję i czego potrzebuję. Sprowadza się to do trzech rzeczy: niezależność, nielimitowany czas na zdjęcia, czas dla siebie. Lubię przebywać z ludźmi, ale na własnych warunkach – dokładnie tyle ile chcę, a nie tyle ile muszę. Deklaracja, że jadę gdzieś Z KIMŚ stawia to wszystko w innym świetle. Co prawda uprzedzałam kompanów podróży, że prawdopodobnie będę musiała się na chwilę ulotnić, ale miałam cichą (i złudną) nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Po tym długim i męczącym dniu na autostradzie, do Sybina dojechaliśmy jak już było ciemno. Ogarnęliśmy się i poszliśmy zobaczyć miasteczko i coś zjeść. Mam alergię na pewne produkty spożywcze, jednak problem polega na tym, że są to alergie krzyżowe. Co to znaczy? Tak naprawdę nigdy nie wiem, kiedy mnie dopadnie.
Tym razem, pizza, piwo, zmęczenie i stres okazały się być bombową kombinacją. 30 minut po jedzeniu poczułam jak bardzo zacieśniają mi się oskrzela i jak mój oddech dostaje ten świszczący, metaliczny dźwięk. Jak na złość, inhalator zostawiłam w hostelu. Całe szczęście, że reszta ekipy zachowała przytomność umysłu i przypomniała sobie, że widzieli gdzieś służby ratownicze. Tam też poszliśmy, a Aga cały czas dodawała mi otuchy.
W punkcie medycznym dostałam inhalator i przestałam się dusić, ale zawsze po takim ataku astmy czuję się skrajnie wyczerpana. Marzę tylko o tym, żeby usiąść albo położyć się w ciszy i nie musieć nic do nikogo mówić. Nie mam siły dosłownie na nic przez kolejne 30-40 minut i nie wyobrażałam sobie, że w takim stanie mam jeszcze iść dalej z resztą ekipy na piwo. Nie chciałam też ich ciągnąć ze sobą do hostelu więc podjęłam decyzję, że czas na rozłąkę najwyższy.
I jak tylko wolnym krokiem poczłapałam w stronę hostelu mi ulżyło. Doceniam troskę innych, ale są momenty kiedy jedyne czego potrzebuję to samotność i to był właśnie taki moment. Nawet fakt, że idąc sama po ciemku do hostelu uzmysłowiłam sobie, że nie mam jego adresu mnie nie zestresował. Wyczerpałam też środki z komórki i nie mogłam ani dzwonić ani odbierać połączeń, żeby na przykład zapytać dziewczyny o adres. Skupiając się na tym co mnie otacza, doszłam do hostelu bez problemu. A zawsze wydawało mi się, że mam strasznie słabą orientację w terenie.
Minimalistyczne Muzeum Tortur w Sigiszoarze
Po tym jak jeździłam na wielbłądzie w Kapadocji i musiałam za to potem grubo płacić, byłam przekonana, że mam nosa do unikania pułapek turystycznych. A jednak nie.
Kiedy spacerowaliśmy po urokliwych brukowanych uliczkach Sigiszoary, Kamila i moją uwagę przykuło Muzeum Tortur. Nabraliśmy ochoty na poznanie mrocznej strony tego pięknego miasteczka i zdecydowaliśmy się to muzeum odwiedzić. Michał i dziewczyny jakoś nie byli zainteresowani.
Weszliśmy zatem do niskiej pobielanej izby, gdzie siedział pewien pan i sprzedawał bilety. Wokół niego piętrzyły się pamiątki. Zresztą jak na każdym kroku w Sigiszoarze. Zapłaciliśmy za bilety i weszliśmy do muzeum. I wtedy mnie olśniło, że właśnie daliśmy się nabić w butelkę.
Skąpo oświetlone pomieszczenie o wymiarach 3 na 4 z pomalowanymi na czarno ścianami zawierało TRZY eksponaty. W tym jednym z „eksponatów” był kawałek sznurka zwisający ze ściany pretendujący do miana szubienicy. Na ścianach wisiało kilka czarno-białych rycin i to by było wszystko. Troszkę nam minki zrzedły. I wtedy poczułam, że chętnie sobie z ów panem porozmawiam, bo jednak huczna reklama obiecująca najkrwawsze i najstraszniejsze przeżycia do czegoś zobowiązuje.
Wychyliłam nos zza ściany i najbardziej niewinnym tonem na jaki mnie było stać, zapytałam pana sprzedającego bilety:
- Przepraszam, gdzie znajduje się Muzeum Tortur?
- TO jest Muzeum Tortur! Właśnie JESTEŚ w Muzeum Tortur! – Pan odpowiedział mi głośniej niż to było konieczne abym go dobrze usłyszała. Wszak stałam zaledwie 2 metry od niego. Dobitnie podkreślił majestat i rozmach muzeum robiąc zamaszysty gest ręką. A ja nadal czułam, że jeszcze nie chcę odpuszczać.
- Aha, to w takim razie gdzie jest RESZTA muzeum?
- Nie ma RESZTY muzeum! to Jest całe muzeum! – Mężczyzna zaczynał się irytować. Czy byłam pierwszą osobą zawiedzioną stosunkiem reklamy do ceny do faktycznego muzeum i był zdziwiony, czy wręcz przeciwnie? Byłam kolejną w tym dniu osobą nabitą w butelkę?
- Ale w tym muzeum są tylko trzy przedmioty, a miało być więcej. To naprawdę tak ma być? – Ostatnie pytanie było czysto retoryczne bo już nie chciałam ciągnąć tej farsy. Tak czy owak, muzeum nie polecam bo po prostu prawie nic w nim nie ma.
Lekcja? Kiedy będziesz w Sigiszoarze do atrakcji turystycznych podchodź z dużym dystansem. To nie ostatnia pułapka w jaką w Sigiszoarze wpadliśmy.
Polenta aka. Mamałyga czyli jak w 10 minut poskładać dwóch rosłych facetów
Śmiać mi się nadal chce jak sobie to wszystko przypomnę. Akcja „mamałyga” miała miejsce w Sigiszoarze (a jakże!) i każda jedna osoba z naszej ekipy miała w niej pewien udział. Oh, jak szablonowo daliśmy się nabić w butelkę.
Na jednej z pięknych, kolorowych uliczek w zabytkowej części miasta jest restauracja San Gennaro. Restaurację tą omijaliśmy szerokim łukiem z kilku powodów. Po pierwsze, w mieście tak turystycznym i zatłoczonym jak Sigiszoara, była to dosłownie jedyna PUSTA restauracja. Po drugie, kelnerzy szwendający się między pustymi stolikami wyglądali na albo bardzo, bardzo zmęczonych, albo bardzo, bardzo ujaranych. Do tej pory nie jestem pewna, która opcja była prawdziwa.
Jakże wielka była nasza ulga gdy po kilkunastu minutach kluczenia między uliczkami znaleźliśmy w końcu fajnie wyglądającą restaurację, w której było kilka wolnych stolików. Kasia powoli buntowała się przed dalszym chodzeniem, więc postanowiliśmy wejść do tej właśnie restauracji. Nie wiedzieliśmy jednak, aż do momentu kiedy Michał z Kamilem poszli do WC, że jest to TA SAMA restauracja, której chcieliśmy uniknąć, tylko ma wejścia z dwóch różnych ulic.
Zanim do tego doszło, zdążyliśmy zamówić jedzenie. Ja wzięłam jakieś mięso, które miało pojawić się z sałatką. Kamil z Michałem zaszaleli i zamówili lokalne danie, polentę. Polenta to danie z mąki kukurydzianej i sera białego, w Rumunii znana także pod nazwą „mamałyga”. Tu muszę zaznaczyć, że po Michale się tego spodziewałam, aczkolwiek Kamil, do niedawna zagorzały zwolennik all inclusive i jedzenia kontynentalnego podawanego w hotelach poczynił niemały postęp w podejściu do podróży, nowości i smakowania życia (smakowania, hehe).
Kiedy dostaliśmy dania, ciężko nam było okazać jakikolwiek entuzjazm. Moje mięso okazało się być malutkim kawałkiem wysuszonego i żylastego czegoś położonego na nie pierwszej świeżości liściu sałaty. Ah, to ta sałatka. Mamałyga Michała i Kamila biła za to rekordy niesmaku. Letnia klejąca papka przypominająca grysik dla dzieci to naprawdę delikatne określenie tego dania. Kamil powiedział nawet, że w smaku przypominała „krowie wymiona”. Opuszczam zasłonę dyplomatycznego milczenia na fakt, skąd Kamil wie jak smakują krowie wymiona, ale skoro tak twierdził, to pewnie miał ku temu powody. Michał potwierdził.
Z restauracji, która tania niestety nie była, wyszliśmy głodni. Swoją drogą, nic się pewnie nie dzieje bez przyczyny. Tak chcieliśmy uniknąć tego miejsca, a i tak tam trafiliśmy. Przez tylne drzwi. Plusy? Niezapomniane doświadczenie próbowania lokalnej kuchni. :P
W krainie pasterzy – trekking przy jeziorze Tarnita niedaleko Klużu
Na pewno zdążyłaś się już zorientować, że trekkingi po prostu uwielbiam. Trekking po jakichkolwiek górach w Rumunii to był w zasadzie GŁÓWNY cel mojego wyjazdu. Taki „must-do”, bez którego ten wyjazd byłby dla mnie niekompletny. Dzień, kiedy staliśmy na autostradzie skutecznie pokrzyżował nam plany i zamiast jednego całego dnia w górach, mogliśmy na trekking przeznaczyć zaledwie kilka godzin, ale i tak było warto. Trasę znalazł Michał i co najlepsze, to nie był jakiś typowy szlak. Michał znalazł trasę, którą kiedyś szedł jakiś człowiek i umieścił to na jakimś forum. To miał być trekking bardzo „off the path”. Taki jak lubię.
Niedaleko Klużu jest jezioro Tarnita i malownicze góry to jezioro otaczające. Można obejść jezioro dookoła, my jednak chcieliśmy „czegoś więcej”. I tak oto po zaparkowaniu auta i zabraniu prowiantu i wody, szliśmy ostro pod górę korytem rzeki. Wody na szczęście było tam mało, ale wszechobecność chaszczy wszelakich szybko przyczyniła się do wzrostu znacznika ubłocenia.
Ta pierwsza część trasy zajęła nam także najwięcej czasu bo była to w sumie część najtrudniejsza i najbardziej męcząca. Kiedy tylko dotarliśmy na polanę wieńczącą koniec tego ostrzejszego podejścia zrobiliśmy sobie przerwę. Usiadłam z Michałem na jednej zwalonej gałęzi, która się kiwała, wiesz jak taka huśtawka na przeciwwagę. Michał sobie o tym zapomniał i wstał nagle bez zapowiedzi, a ja prawie zleciałam tyłkiem w morką trawę. :D Było zabawnie.
Kolejna część trasy była już o wiele przyjemniejsza. Szliśmy po w miarę płaskim terenie i zaczynały się przed nami odsłaniać piękne widoki. Pogoda dopisywała, ale w powietrzu było czuć burzę. Kiedy mijaliśmy linie wysokiego napięcia, słyszeliśmy bardzo głośne brzęczenie.
Najlepszy etap trasy nastąpił krótko później. Doszliśmy na rozległą, pagórkowatą polanę, z której rozpościerał się widok na okoliczne góry. Z obu stron wąskiej ścieżki pasły się owce, krowy i kozy. W oddali majaczył niewielki drewniany domek, przed którym stał leniwie oparty o ogrodzenie pasterz. Gdzieś na horyzoncie mignął mi jeździec na koniu. To było najbardziej baśniowo rustykalne miejsce jakie mogłam sobie wymarzyć. Rumunia, jaką chciałam zobaczyć.
Jakby tego było mało, chodziliśmy po tej polanie kiedy słońce powoli chyliło się ku zachodowi i wszystko skąpane było w pięknym złotym świetle. No po prostu raj.
Twardych negocjacji odcinek drugi – Salina Turda
To był przedostatni dzień w Rumunii, a nam zostało jeszcze mnóstwo rzeczy do zobaczenia. Pierwszą była wizyta w kopalni soli – Salina Turda niedaleko Klużu. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, podeszliśmy do pani sprzedającej bilety i coś mnie podkusiło żeby zapytać o zniżki.
- Mają Państwo jakieś zniżki dla studentów? – Nie mam pojęcia dlaczego akurat TO powiedziałam. Przecież od trzech lat nie jestem studentką. Miałam w portfelu nieaktualną legitymację i chyba dlatego pomyślałam, że a nóż się uda.
- Oczywiście. Ma Pani status studenta? – Pani od biletów uśmiechnęła się miło. I znowu wiedziałam, że z tych negocjacji będzie klops, bo nie umiem kłamać. A już na pewno nie w takich sytuacjach. Szczerze mówiąc, zagadałam ją między innymi dlatego, że chciałam po prostu pogadać z kimś z Rumunii. Po kilku sekundach namysłu odpowiedziałam.
- Ekhm, kiedyś byłam studentką. – I wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. Koniec końców było całkiem sympatycznie. I uświadomiłam sobie, że ja naprawdę lubię gadać z ludźmi i potrafię wymyślić najróżniejsze powody, żeby zacząć jakąś konwersację.
WON! – Jak stary Niemiec potraktował młodą Polkę
Najbardziej nieprzyjemna sytuacja na koniec! Nadal czuję się niekomfortowo kiedy sobie tą sytuację przypomnę, głównie dlatego, że jak już było po wszystkim to miałam pomysły jak zareagować. Kiedy to się działo, byłam tak zszokowana, że nie zrobiłam nic.
Kiedy kończyliśmy zwiedzanie Saliny Turdy, a było tam zacnie bo pływaliśmy małą łódką po czarnym zasolonym jeziorze, podeszliśmy do windy. Poprzednio szliśmy piechotą schodami, teraz chcieliśmy zobaczyć kopalnię z drugiej strony i wjechać windą. Kolejka, jak się możesz domyślić, była całkiem spora, a winda mogła pomieścić maksymalnie 7 osób lub odpowiednik w kilogramach.
Aga, Kamil i Michał pojechali wcześniej, my z Kasią poczekałyśmy na kolejną windę. Kiedy przyszła nasza kolej, weszłyśmy do windy, a za nami trójka starszych grubych Niemców. A dokładnie jedna Niemka i dwóch Niemców. I wtedy winda zaczęła wyć, że przekroczono dopuszczalny limit kilogramów.
I co się wtedy stało? Początkowo nie zwróciłam w ogóle uwagi na głośne szczeknięcia grubego Niemca, ale im stawały się głośniejsze, tym bardziej wydawało mi się, że coś nie gra. Niemiec mówił do mnie po Niemiecku „WON”. A dokładnie „aus” co jest dokładnie tak samo chamskie i bezczelne jak „out” i „won”. Mimo, że byliśmy w RUMUNII, ten stary pacan tak czy owak zaczynał się niemal na mnie wydzierać PO NIEMIECKU (niestety Niemiecki znam) i wymachiwać ręką, żebym wyszła z windy. Zrobił się przy tum purpurowy na twarzy. Teraz jestem na siebie o to trochę zła, bo tak mnie ta sytuacja wytrąciła z równowagi, że ja naprawdę z tej windy wyszłam zamiast coś tego gościowi po niemiecku odszczeknąć. To w końcu on i jego współtowarzysze byli tak gabarytowi, że winda pojechała do góry prawie pusta.
Kiedy tak czekałam na kolejną kolejkę windy i czując jak palą mnie policzki, podeszła do mnie rodzina, która była świadkiem całej sytuacji i powiedziała mi, żebym się tym nie przejmowała, bo mają tam w Rumunii sporo niemieckich turystów buraków. Szkoda, wielka szkoda, bo odkąd pracowałam z Niemcami w mojej pierwszej pracy, darzyłam ich sympatią. To był pierwszy raz kiedy miałam tak skrajnie nieprzyjemną sytuację.
Przeżyłaś/przeżyłeś kiedyś coś podobnego? Też tak masz, że najlepsze riposty i zachowania przychodzą Ci do głowy kiedy już jest po wszystkim?
Podsumowując, w te pięć dni naprawdę się nie nudziłam. Wpis o podróżach w grupie vs. w pojedynkę napiszę osobno, bo to gruby temat i tutaj go tylko napoczęłam, ale takie doświadczenie podróży w grupie było bardzo ciekawe, szczególnie dla kogoś, kto zwykle podróżuje solo.
Trochę rzeczy musiałam ze sobą ponegocjować, trochę musiałam odpuścić, trochę musiałam być bardziej cierpliwa. W zamian za to dostałam dużo frajdy z czasu spędzonego z ludźmi, których lubię i szanuję. Przez te pięć dni działo się tyle zabawnych rzeczy, że jeszcze długo będzie co wspominać.
A Ty, jak wolisz podróżować? Solo czy w grupie?