Niby tylko styczeń, a tyle się działo! Ten miesiąc był decydujący pod wieloma względami. I bardzo udany.
Pierwszy stycznia rozpoczęłam rześka i wypoczęta po udanym ale nie spektakularnym Sylwestrze. Nie chciałam marnować czasu na kaca, bo jaki początek, taki ponoć cały rok, a tego roku zmarnować nie mogę. No i bojkotuję sylwestra.
Minimalizm nade wszystko!
Jakoś tak się poskładało, że Wojtek skończył czytać popularną ostatnio książkę japońskiej pisarki o… sprzątaniu. Siedzę sobie przed komputerem i obrabiam zdjęcia. Wojtek siedzi na kanapie obok i czyta. W pewnym momencie zdecydowanym ruchem odkłada Kindla i idzie do drugiego pokoju. Po chwili dochodzą mnie dziwne dźwięki, przesuwanie, szelesty, stukania. Idę, patrzę i oczom nie wierzę.
Na środku pokoju rośnie góra Wojtkowych rzeczy, jego samego spod górki prawie nie widać, skarpety, podkoszulki dostały skrzydeł i latają między ścianami, generalnie jakaś intensywna praca twórcza się przed moimi oczami dzieje, szynszyle siedzą i patrzą równie zdziwione jak ja, tylko główki im bardziej na boki chodzą.
Gorzej, że jak Wojtek kończy ogarniać swoją kupkę, to idzie do mojego pokoju i uprawiając miękki szantaż, motywuje mnie do zrobienia tego samego. Piętnaście minut później całe mieszkanie wygląda jak rozbebeszona kopalnia rzeczy zagubionych. Motywacja do segregowania jest duża, bo rzeczy na podłodze leży tak dużo, że praktycznie nie da się chodzić.
Stare bilety, rajstopy, dziurawe skarpety, jeden but dawno zapomniany, zagubiona peka (poznaniacy wiedzą!), jakiś breloczek, mnóstwo ubrań, stare torebki, imponująca sterta papierów, ożyły i opanowały mieszkanie.
Acha, ta książka była o minimalizmie w życiu.
Trzy dni później, skrajne wyczerpani, niedożywieni, niewyspani, brudni, patrzymy na prawie puste, lśniące mieszkanie. Wynieśliśmy 16 (SZESNAŚCIE) worków z różnymi rzeczami, których od dawna nie używaliśmy, ale żal było się ich pozbywać. Część ubrań trafiła do kontenerów czerwonego krzyża, część będzie rozdana za pół darmo w nieformalnej grupie jeżyckiej, reszta do kosza.
Powiem tyle, lepiej się żyje, jak przestrzeń jest odgracona. I czuję, że za jakiś czas zrobimy powtórkę.
Zdjęciowe perypetie
Jak już wiesz, od stycznia oficjalnie rozpoczęłam projekt 365. I jak ja się z tego cieszę! Minął miesiąc odkąd codziennie robię zdjęcia i nie ogarniam, ile pozytywnych zmian to za sobą pociągnęło.
To już nawet nie rozchodzi się o same foty, ale wszystko inne z tym powiązane.
Poznań po stokroć!
Po pierwsze, roznieciłam swoje zakurzone uczucia wobec Poznania. To jest niesamowite, że miejsce, które już mi się tak opatrzyło, które było tak zwyczajne i nieciekawe, zmusza mnie teraz do wyciągania aparatu kilkanaście kroków po wyjściu z bramy w której mieszkam, bo jest tyle ciekawych rzeczy, które przykuwają moją uwagę. Uwielbiam to uczucie i planuję pokazać ci jak ostatnio widzę Poznań. Ale to w innym wpisie.
Po drugie, uczę się! Nieintencjonalnie. Dużo i szybko. I obłędnie mi się to podoba!
Poznańskie dialogi fotograficzne
Poetycko
Po trzecie, pogaduchy z nieznajomymi. Idę Dąbrowskiego w kierunku rynku jeżyckiego. Mijam właśnie teatr nowy kiedy zauważam pana, niemiłosiernie obładowanego siatami. To taki powszechny widok w sobotę ja Jeżycach, że aż chce mi się śmiać. Nie jestem żadnym wyjątkiem, nie muszę chyba dodawać? Chowam się w wejściu do Teatru Nowego i robię panu zdjęcie od tyłu. Następnie skręcam w prawo, w bramę prowadzącą do mojej ulubionej, najbardziej klimatycznej i najbardziej przyjaznej księgarni w Poznaniu – Arsenał. Idę i robię zdjęcia z bramy na ulicę. A tu idzie ten pan. Głupio mi tak celować aparatem w twarz, więc opuszczam aparat, a pan idzie, kiwa się na boki pod tymi siatami i się patrzy. I ja się patrzę. I jakoś nie mogę się przestać patrzyć, pan też. I pan się uśmiecha, pokazuje wszystkie pięć zębów, ma tak ujmujący uśmiech, że chcę, żeby był moim dziadkiem.
Pan mówi, coś panią tu urzekło, prawda? Odpowiadam, że rzeczywiście, nie mówię, że to właśnie on mnie urzekł i te siaty jego. Każdego inne piękno dotyka, pan mówi, a ja uszom nie wierzę, pan staruszek, pięć zębów, a tak poetycko się zrobiło. Pana też dotyka, pytam głupio, pan się śmieje, mówi, że bardzo, poprawia siaty i odchodzi. Stoję jeszcze chwilę, chłonę to co się właśnie wydarzyło i czuję, że pan również stoi i patrzy.
Cóż to było za spotkanie. Dobrze, że wiem gdzie mieszka.
Dynamicznie
Innym razem, idę po pracy ulicą Fredry, którą kocham miłością absolutnie romantyczną. Uważam, że to najpiękniejsza ulica w Poznaniu, nawet uliczka prowadząca do fary mnie aż tak nie bierze. Idę zatem, ciemno już jest, kurewsko zimno, dobrze, że rękawiczki mam. Ślisko też, więc idę powoli, prawie nóg nie uginam w kolanach, zupełnie nie wiem dlaczego, ale zawsze tak robię. Wtem słyszę za sobą jakiś tumult, nawet nie muszę się odwracać, bo widzę z prawej strony na chodniku jak nogi jadą.
Brązowe, skórzane buty, ciemnoszare spodnie z materiału, prasowane w kant, a w nich nogi lekko powyginane. Za nogami jedzie kożuch brązowy, gruby, ciepły, a w nim schowane zdziwione oczy, na końcu kaszkiet. To pan się poślizgnął i jedzie na pośladach podczas gdy ja stoję i patrzę i oczom nie wierzę. Wybudzam się ze zdziwienia, podchodzę do pana i pytam czy się dobrze czuje i czy mu pomóc. Pan starszawy, więc nie wiadomo.
I tu się dzieje rzecz wielce ciekawa. Pan mówi, że się wyśmienicie czuje i pomocy nie potrzebuje, po czym wyciąga do mnie prawicę i ewidentnie chce, żeby go podnieść. Zapieram się nogami, żeby samej na tyłek nie zlecieć i pana podnoszę.
Pan dziękuje i odchodzi, drobiąc niewielkie kroczki a ja słyszę „DO JASNEJ ANIELKI”.
Czaicie?
Żadne tam „kurwa, ale ślisko, ja pierdolę”, ale „DO JASNEJ ANIELKI”.
Warto było wracać wtedy piechotą do domu.
Politycznie
O panu z manifestacji już pisałam, więc się nie będę powtarzać.
Hmmm…fizjologicznie!
Poznałam jeszcze jednego pana, ale tu już będzie krótko. Robiłam zdjęcia mojej drugiej ulubionej uliczki w Poznaniu, tej przy farze, aż tu nagle jakiś młody typ wlazł mi prosto w kadr. Wlazł tanecznym krokiem, przetoczył się z rozmachem walca za śmietnik i zaczął sikać. A jak już zaczął sikać, to mnie zauważył i wystosował taki oto komunikat „A weź ty mi kurwa zdjęć nie rób jak leje!”.
Ciekawa jestem, czy w lutym poznam jakieś panie. Chciałabym bardzo.
Szlachetne zdrowie!
Może Cię czasem nie być, nudzić się nie będę.
Kolejnym wartym uwagi „wydarzeniem” była moja choroba. Cztery dni spędziłam na el cztery i żałuję, że nie jestem bardziej chorowita (to pierwsza choroba od roku). Tak fajnie jest mieć TYLE czasu, czytać książki w świetle dnia, a nie tylko wieczorem lub przed snem, wstawać rano bez pośpiechu i pić kawę w szlafroku przez co najmniej pół godziny. Urlopu by mi szkoda było na wakacje w mieście, ale el cztery raz na jakiś czas to jest to. Inna sprawa, że jak nie ma mnie w pracy przez trzy i więcej dni, to mój mózg dostaje jakiegoś kreatywnego kociokwiku. Notki same się piszą, zdjęcia same się robią, wordpress jakiś łatwy. Wystarczy, że wrócę do pracy i jebs, gdzieś to wszystko ucieka. Powiedzcie, plis, że nie tylko ja tak mam.
Wiosna idzie!!!!!!
Acha, to akurat nie jest moją zasługą, ale znacząco wpływa na moje samopoczucie. I jak tak gadam z ludźmi, to na ich samopoczucie też. DNI SĄ DŁUŻSZE! Zarówno idąc do jak i z pracy jest już jasno. To naprawdę robi różnicę. Dla porównania: pierwszego stycznia dzień trwał zaledwie 7h 49min, a teraz trwa już 8h 59 min. Słońce wschodziło o 8:03, a wschodzi o 7:36. Zachód był już o 15:49, a jest o 16:36. Wiem, bo zapisuję w kalendarzu, bo od października w zasadzie czekam na ten moment, kiedy słońca będzie więcej.
Podsumowując, mogłam robić jeszcze więcej zdjęć. Ze trzy dni były naprawdę słabe, zrobiłam jakieś gnioty od niechcenia w domu i sumienie mnie teraz tłucze. Dobrze, że luty jest krótszy, to będzie łatwiej wytrwać.
A teraz niespodzianka. Mój pierwszy timelapse, robiony jeszcze dzisiaj.