Trekking na Islandii trwa w najlepsze, właśnie zaczynamy czwarty, przedostatni dzień! Na końcu znajdziecie podsumowanie, polecam dotrwać do końca!
Lodowiec o świcie i pobudka z koszmarnym bólem głowy, czyli plusy i minusy trekkingu na Islandii
Ten poranek mogę uznać za najgorszy. Budzę się z przeszywającym bólem głowy. Łeb mnie tak napierdziela, że chce mi się wymiotować, mimo że nie stałam nawet przy owsiance. Ledwo widzę na oczy i mówię Brynowi, że jeśli zniknę, to nie znaczy, że robię zdjęcia tylko że umarłam. To pierwszy i jedyny dzień kiedy muszę ratować się tabletkami przeciwbólowymi. Na szczęście po pół godzinie mi przechodzi i jestem w stanie nawet zatrzymać się i podziwiać lodowiec o świcie. Widok – najlepszy na świecie.
Nie daruję sobie udzielenia tutaj małej rady: jak robicie trekking, świeci słońce ale wieje, to nawet jak wam ciepło, załóżcie czapkę. Ja tego nie zrobiłam i ten ból głowy był wynikiem przewiania, słońca i…. odwodnienia. Bo poprzedniego dnia jakoś nie chciało mi się pić. Pij, jedz, zakładaj czapkę, oto moje islandzkie mądrości.
W Vatnajokull są kosmici i my ich spotkaliśmy
Na naszej pięknej, prywatnej, malutkiej wysepce gdzie spaliśmy trwa urocza, campingowa krzątanina. Jak zawsze rano. :) Każdy gdzieś lata (to mnie nie przestanie dziwić. :D), coś „załatwia”, praca wre generalnie. W tym całym rozgardiaszu, jestem jedyną osobą która zauważa, że na naszej wysepce lądują kosmici.
Pierwszy kosmita wyłaniający się zza góry, która służyła nam jako bariera od wiatru idzie mocno chwiejnym krokiem, wygląda jak nurek, nawet plecak przypomina akwalung. Kosmita drugi stąpa uważnie, jest ubrany w najbardziej profesjonalne przeciwdeszczowe ubrania jakie sobie możesz tylko wyobrazić (tylko, że akurat nie pada…), a ten niespotykany pochód zamyka trzeci kosmita ubrany w jaskrawo czerwoną bluzę.
HUMANS! HUMANS! Wołam do reszty, ale nikt nie zwraca na to uwagi! Tak bardzo przywykliśmy do własnego towarzystwa i świadomości, że w bezkresnym Vatnjokull jesteśmy jedynymi ludźmi, że wszyscy uznają moje krzyki za żart! Szkoda, że nie zrobiłam zdjęć twarzom reszty kiedy podnieśli w końcu oczy znad swoich grajdołków i zobaczyli, że NAPRAWDĘ mamy towarzystwo obcych. :D To było skrajne zdziwienie.
Z nas wszystkich tylko Bryn się ucieszył z dodatkowego towarzystwa. My zaś przywitaliśmy się kurturarnie, ale widać było jak na dłoni, że chcemy znowu zostać sami. Zupełnie jakbyśmy nagle zaczęli chorować na ludziowstręt. To była „grupa” trekkingowa innej firmy. Wyszli dzień przed nami i przypadkiem nasze ścieżki się skrzyżowały. Poczekaliśmy chwilę aż tamci nas wyprzedzili i znowu zapadł błogi spokój. :)
Nie patrz w dół kiedy przechodzisz rzekę. Bo Cię wciągnie rzeczny potwór.
Początek dzisiejszej trasy zapowiada się na mokry i dość zimny. W ciągu pierwszej godziny mamy do przejścia trzy rzeki, w tym jedną lodowcową. Lodowcowe rzeki przechodzi się mniej przyjemnie niż te zwykłe z kilku powodów. Po pierwsze, są JESZCZE zimniejsze. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, że mają zwykle nieprzejrzystą wodę, silniejszy nurt, są głębsze i bardziej narowiste. Trudno oszacować ich głębokość, bo nie widać dna.
Jak zawsze, Bryn do rzeki wchodzi pierwszy. Woda sięga mu prawie do kolan, co znaczy, że z takim nurtem jaki tutaj jest, nogi ma mokre do połowy ud. Odpinam swoje nogawki i na maksa podciągam gatki do góry. Lepiej zmarznąć teraz, niż chodzić potem w mokrych rzeczach. Swoją drogą, polecam spodnie z odpinanymi nogawkami jeżeli wybierasz się na trekking na Islandii.
Kiedy Bryn dochodzi do drugiego brzegu, każe nam przechodzić pojedynczo i nie patrzeć w nurt. Jestem ciekawa od samego początku trekkingu, dlaczego zawsze to podkreśla, żeby patrzeć na brzeg, ewentualnie na pośladki osoby przed sobą, a nie w wodę. Kiedy jestem w połowie rzeki i na moment patrzę pod nogi, których w tej błotnistej masie nie widać, momentalnie czuję, jak tracę równowagę! Podpieram się kijkami i to mnie ratuje, te wszystkie wiry tak potrafią zmylić wzrok, że patrząc pod nogi w takiej rzece, nie wiadomo czy się stoi, czy się idzie, a ciało jakoś tak traci balans.
Camping przy świątyni (elfów?)
Czwarty dzień trekkingu na Islandii jest w miarę łatwy. Po poprzednich dniach, kiedy większość trasy przebiegała po górach, chodzenie po w miarę płaskim terenie wydaje się być spacerkiem w przedszkolu. Do obozowiska dochodzimy wcześnie, bo już około godziny 15.
Tutaj także czeka na nas niespodzianka. Polana, na której rozbijamy namioty jest niewielka, otoczona z każdej strony wysokimi skałami, a prowadzi do niej zwężający się pół tunel. Z zewnątrz, jesteśmy absolutnie niewidoczni. W skałach otaczających naszą małą polankę są pęknięcia. Za jednym z takich pęknięć jest TO.
Źródło i wodospad cichutko wpadający do niewielkiego, acz głębokiego zbiornika. Stojąc tam, muszę niemal przytulać się do skał, bo nie chcę wpaść do wody, a zbiornik zajmuje prawie całą powierzchnię. Miejsce to jest absolutnie magiczne. Bryn mówi nam, że raz do roku schodzą tutaj kapłani na wspólne modlitwy. Trochę żałuję teraz, że nie pociągnęłam tematu tych kapłanów, ale mogę Ci potwierdzić, że nie są to Katolicy. :)
Po kolacji wymykam się na chwilę z obozowego życia i idę sama na spacer. Jestem kolejny raz w miejscu tak rozległym, że jednocześnie mnie to ekscytuje i przeraża. Dalej od wszystkiego chyba już nie można być.
Najlepszy czas na fotografowanie Islandii – długa złota godzina
W świetle złotej godziny nawet wysypisko śmieci może wyglądać dobrze, a co dopiero taka Islandia. Co jest już w ogóle super, to że na Islandii w lecie, złota godzina trwa i trwa. Wykorzystuję ten czas, żeby poszwędać się po okolicach i porobić zdjęcia. A do tego korzystam z okazji wytarzania się w miękkim, islandzkim mchu. <3 Historię jak do tego doszło znajdziesz tutaj.
Kiedy wskakuję późniejszym wieczorem do śpiwora, czuję się świetnie i tylko trochę zaczyna mi się robić szkoda, że jutro moja trekkingowa przygoda się już zakończy.
Trekking na Islandii – dzień piąty i ostatni
Ostatni dzień trekkingu na Islandii rozpoczynamy z przytupem. Trzeba wejść na wzniesienie, które poprzedniego wieczora było naszym schronieniem od wiatru. Historia się powtarza, po jednym wzgórzu pojawia się kolejne i kolejne. Z zazdrością spoglądam na Kim, Andreę, Roba i Bena, którzy nie muszą taszczyć ze sobą plecaków. Ja kończę swój trekking, oni zostają na kolejne 5 dni i dzisiaj będą wracać do starego obozowiska z nowymi zapasami jedzenia. Jedynie ukazujący się coraz bliżej Sidujokull i oddalajacy się Vatnajokull rekompensują tą drobną nierówność.
Z jednej strony z ulgą myślę o czekającym na mnie dziś prysznicu, z drugiej strony robi mi się coraz bardziej szkoda, że kończę ten trekking. Nauczyłam się tutaj o wiele więcej niż przypuszczałam, ale o tym więcej w podsumowaniu pod koniec tego wpisu.
Trekking przy górach Súlutindar i przez poziomy las. Islandio, czy Tobie się coś nie pomyliło?
Małymi krokami zbliżamy się do końca dzisiejszego trekkingu, czyli doliny Nupstadaskogur. Krajobraz znowu się zmienia, ale już mnie to nie dziwi. Tym razem, trekujemy wzdłuż pasma górskiego Súlutindar, które słynie z nietypowo ukształtowanych szczytów. Jeden jest tak wąski, że nie sposób go zdobyć. Bryn opowiada nam o śmiałku, który chciał być tym pierwszym, który dotrze na szczyt, ale niestety się przeliczył i musieli go ściągać helikopterem.
Jednocześnie zbliżamy się do miejsca iście dziwnego. Bryn oznajmia, że niedługo wejdziemy do lasu. Jakiego, kurczę, lasu? Jak tu płasko jak na stole gdzie nie spojrzę! Otóż do POZIOMEGO lasu! Na Islandii pizga tak niemiłosiernie, że drzewa (nie ma ich wiele) musiały przejść niemałą ewolucję, żeby w ogóle przetrwać tak ciężkie warunki. I co zrobiły? A stwierdziły, że będę rosły poziomo. No i rosną. ;-) A właściwie płożą po ziemi. Normalnie mają pień, koronę i wszystko inne co mają stojące drzewa, ale robią to przy ziemi. To drzewo, które widzisz poniżej jest w istocie całkiem spore, ma kilka metrów wysokości! :O
Jem surowego grzyba. Trekking na Islandii to wszak poznawanie nowych smaków!
Zatrzymujemy się na półgodzinny lunch. Na trawę wjeżdżają wędliny, sery, masło i chleb. Co zabawne, pierwszy lunch jaki wspólnie zjedliśmy był w pełni ucywilizowany. Każdy delikatnie smarował kanapki, brał po jednym plasterku szynki i jednym plasterku sera. Cienkim w dodatku. Zaszły w nas jednak nieodwracalne zmiany przez te kilka dni.
Teraz, nikt się nie kryje i ładuje grubą warstwę masła na chleb, nie troszcząc się zbytnio o jego równe rozsmarowanie. Na kanapkach ląduje tyle mięsa i sera ile się da zjeść. Zamiast dwóch kanapek, każdy z nas wsuwa po pięć. :) Ten proces nazywa się wikingowaniem. Aż się zastanawiam, co robilibyśmy np. w dziesiąty dzień trekkingu. :D (Jedli masło bez chleba?)
Oprócz kanapeczek, zjadamy też grzyba, którego Bryn wynalazł i obrał. Mam lekki stresik, ale wiem, że akurat ten gość się zna na naturze, a nie chcę sobie oszczędzać tak ciekawego i niecodziennego doświadczenia jak jedzenie surowego grzyba. Walory smakowe nie powalają, ale i tak fajnie było go spróbować.
Zanim znajdziemy się w dolinie Nupstadaskogur, czeka nas jeszcze kilka długich i stromych zejść, ale jak już wiesz, w ogóle mnie to nie stresuje. Tak naprawdę, strasznie się cieszę, że płaski teren w końcu się urozmaicił.
Koniec trekkingu przez Vatnajokull – księżycowa dolina Nupstadaskogur
To, co widzę kiedy schodzimy z ostatniej stromej ściany powala mnie na kolana i to dosłownie. Niekończąca się przestrzeń aż po horyzont i szare ziemie upstrzone pomarańczowymi trawami jak z dzikiego zachodu. Dolina Nupstadaskogur położona jest między skałami, które przypominają mi pazury niedźwiedzia, a wzgórzami, z których właśnie zeszliśmy. Niedaleko zaczyna się lodowiec.
Mamy jakieś dwie godziny zanim przyjedzie po nas auto. Ja i Leynn pojedziemy do Reykjawiku, Ben, Rob, Kim, Andrea będą kontynuować trekking z trójką nowych uczestników.
W dolinie jest niewielka drewniana chatka. Kim leci umyć włosy, ja natomiast zastanawiam się czy iść zrobić siku w krzaki czy do ubikacji. Tak bardzo przyzwyczaiłam się przez te kilka dni NIE MIEĆ dostępu do łazienki, że jakoś niespecjalnie chce mi się wchodzić do brudnej i zapajęczonej klitki.
Nie tylko ja mam takie myśli. Andrea bez ceregieli kieruje się w oddalone krzaczki, a kiedy pojawia się temat wspólnego, ostatniego wypicia herbatki (tylko ja mam ze sobą palnik i gaz), i trzeba nalać wodę, Andrea bierze butelkę i zaczyna biec do rzeki. CZAISZ?! Mając kran dwa metry od siebie. :D Kiedy sobie to uświadamiamy, zaczynamy się niepohamowanie śmiać, bo co się z nami stało? Pięć dni z dala od cywilizacji, a nam do niej wcale nie tęskno.
Kiedy w końcu zjawia się ogromny samochód terenowy, 4×4, wysiada z niego młody islandzki bóg. A przynajmniej tak ów mężczyzna wygląda. To jednak „tylko” instruktor ice-climbingu z Arctic Adventures, który później tłumaczy mi różnice między lodowcami. Więcej na ten temat przeczytasz tutaj.
Nie przestanie mnie dziwić, jak różnie można odbierać temperaturę. Jestem ubrana w co najmniej trzy warstwy i czuję się komfortowo jeżeli chodzi o temperaturę. Thor, bo tak instruktor ma na imię, nosi rozpiętą koszulę z podwiniętymi rękawami. Jak mu nie jest zimno, pytam. A on, z rozbrajającą szczerością odpowiada, „It’s summer!”.
Nadchodzi czas pożegnań, których nie lubię i staram się robić to tak szybko jak to tylko możliwe. Pięć dni, a zżyłam się z resztą grupy i bardzo polubiłam Bryna. Coś mi jednak mówi, że jeszcze może się spotkamy.
Droga przez dolinę jest równie ciekawa co trekking, bo musimy przejechać przez rzekę. Powiem tak, takiego bujania jak żyję nie przeżyłam. To nie było jak bujanie statku na dużych falach. To było jak jazda na pijanym dinozaurze skaczącym przez płotki.
Trekking na Islandii – podsumowanie
Ten trekking to jak dotąd najbardziej wyjątkowa, nietypowa i wymagająca rzecz jaką zrobiłam w swojej podróżniczej „karierze”. To pierwsza wyprawa, do której się tyle przygotowywałam, nie tylko pod względem kompletowania sprzętu, ale także pracowania nad własną kondycją fizyczną. Podczas tych kliku dni, odcięta od internetu, od telefonu i z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, miałam czas zaprzyjaźnić się ze sobą i poukładać w głowie kilka rzeczy. Tutaj moje podsumowanie, nie będzie ono jednak o kilometrach, pokonanych górach i zimnych nocach, ale o tym, co ten trekking mi uświadomił.
1. Marzenia bez terminu wykonania są absolutnie bezwartościowe i szkoda na nie marnować czas.
Przez praktycznie cały rok 2015 chciałam zmienić kilka rzeczy w swoim życiu, głównie w zakresie zdrowia, diety i aktywności fizycznej. Brakowało mi jednak motywacji i systematyczności w dążeniu do celu. Sierpień 2016, data o której myślałam niemal codziennie od marca 2016 była motorem napędowym zmian.
Zmieniłam nawyki żywieniowe, poprawiłam kondycję, schudłam, zwiększyłam wydolność. W skrócie – zrobiłam dokładnie to, co chciałam, a co wcześniej było poza moim zasięgiem. Zrobiłam to tylko dlatego bo miałam konkretny cel i datę jego realizacji.
2. Mogę osiągnąć co tylko chcę, o ile sama sobie w tym nie przeszkodzę.
Może u mężczyzn to działa inaczej, ale mam wrażenie że kobiety często same są swoimi największymi wrogami i krytykami. Też tak miałam, ale zluzowałam. Największą lekcją jaką dał mi trekking na Islandii jest to, że mogę zrobić cokolwiek tylko zechcę o ile sama sobie wcześniej nie podetnę skrzydeł. Każdy ma lęki i wahania, ale kobiety w tym przodują.
Co zrobiłam z tymi lękami i wahaniami? Uciszyłam. Zrobiłam sobie plan, spisałam co chcę zrobić i kiedy i systematycznie to robiłam, bez łojenia się za potknięcia i drobne niepowodzenia. I wiesz co? Jak już tak zluzowałam, to wszystko zaczęło mi ładnie wychodzić, a dążenie do celu stało się przyjemnością a nie przykrym obowiązkiem. Ja tak mogę, ty też tak możesz.
3. Małe kroki wezmą cię dalej niż próby przeskoczenia samej siebie.
Zrobiłam plan, podzieliłam go na tygodniowe i miesięczne etapy i się tego trzymałam. Nie od razu wiedziałam jak ćwiczyć na siłce, jak dobierać ćwiczenia, ani czy dieta którą sobie ułożyłam ma sens. Ale z dnia na dzień, tygodnia na tydzień widziałam jak zmienia się moja kondycja, a to motywowało mnie do dalszej pracy.
4. Strach przed zrobieniem czegoś jest zawsze gorszy niż kiedy już to robisz.
Brak prysznica przez kilka dni z rzędu, robienie kupy pod gołym niebem, spanie pod namiotem, kiedy na zewnątrz jest jakieś…. 0 stopni, wsuwanie rozgotowanej owsianki codziennie na śniadanie, pokonywanie długich dystansów po różnym terenie z plecakiem ważącym jakieś 13 kilo, ciężkie rozkminy czy dogadam się z resztą grupy..To wszystko zaprzątało mi głowę przed wylotem i tym się martwiłam. Co się okazało na miejscu?
Że brak prysznica nie przeszkadza, robienie kupy pod gołym niebem ma tą zaletę, że są piękne widoczki, w namiocie w zasadzie jest ciepło, a nawet owsiankę jestem w stanie zjeść bez porzygania się. Ah, pas biodrowy od plecaka daje radę i te 13 kilo to nie jest problem. Fajne te moje lekcje, teraz czuję, że mam jakoś tak….mniej ograniczeń. A chyba o to w życiu chodzi?
5. Nie odmawiaj wyzwaniom.
Przygotuj się, przełam się i zrób to!
Czy podróżowanie lub jakieś inne outdoorowe aktywności były dla was też przełomem? Dajcie znać w komentarzach. Jestem ciekawa historii podobnych do mojej! :)
To ostatni wpis, który powstał przy współpracy z Islandzkimi specami od trekkingu – Trek Iceland. Nie prosili mnie o żadną opinię, ale jestem tak zadowolona z przygód, jakie dzięki nim przeżyłam, że spokojnie mogę ich polecić.