Trekking na Islandii przy tak dobrej pogodzie to czysta przyjemność. Trzeci dzień w Vatnajökull rozpoczyna się, jak zwykle, od głośnych nawoływań na owsiankę. Dzisiaj będzie najpiękniej!
Więcej postów z Islandii najdziesz tutaj.
Campingowa codzienność na Islandii
Zanim przyleciałam na Islandię nastawiałam się na nieprzespane z zimna noce, a tymczasem kolejny raz spałam jak zabita. Najbardziej w tym całym campingowaniu na dziko podoba mi się to, że rozkładamy obozowiska przy rzekach, a szum wody usypia mnie w kilka minut. Rozgrzewacze kupione w Decathlonie też dają radę w parze z odzieżą z wełny merynosów i nie marznę.
Zimno się robi w innym momencie. Przecież trzeba się umyć, nie? A próbowałyście kiedyś ogarniać poranną toaletę w wodzie, która ma jakieś 5 stopni? Z jakiej strony na to nie patrzę, nie należy to do moich ulubionych wspomnień z Islandii. :D Z jednej strony, mogę napisać, że to fajne doświadczenie, bo można się szybko rozbudzić i poczuć świeżo. Z drugiej strony, ta woda jest tak cholernie zimna, że podczas mycia twarzy grabieją mi ręce. :D
To nasz drugi poranek w islandzkim interiorze i pakowanie oraz składanie namiotów idzie nam o wiele sprawniej niż wczoraj. Wyruszamy krótko po 7 rano i mamy do przejścia jakieś 12-15 kilometrów.
Na czworakach pod górkę.
Na pierwszy ogień – rzeka! Ręce, twarz, zęby wypucowane, to jeszcze zostały stopy, nie? Rzeka jest łatwa, a pierwsze kilka kroków całkiem przyjemne. Zimno uderza mnie dopiero kiedy wychodzę na brzeg. Czy ktoś jeszcze tak ma, że ten najgorszy moment nadchodzi dopiero po wyjściu na brzeg? Jest mi tak kurewsko zimno w stopy, że ledwo mogę ruszać palcami. Za to, po założeniu butów i kilku pierwszych krokach czuję, jak ogarnia mnie przyjemne ciepełko.
Okej, wczoraj schodziliśmy ze stromego zbocza kanionu, teraz musimy jakoś wyjść. Trudność są dwie: zbocze nie jest obrośnięte mchem, co oznacza, że powierzchnia z kamyczków i popiołu będzie się obsuwać. Po drugie, jest stromo, a każdy z nas ma na plecach dodatkowe kilogramy.
Początek jest w porządku. Nogi jeszcze się tak nie ślizgają i podpieram się kijkami. Z każdym metrem robi się jednak trudniej. W końcu następuje moment, kiedy kijki mi bardziej przeszkadzają niż pomagają, a zbocze robi się tak strome, że jedyną sensowną opcją jest wchodzenia na czworakach. Adrenalina mi rośnie, bo widzę, jak Ben i Rob będący kila metrów wyżej niż ja, pedałują nogami w miejscu, a na mnie leci coraz więcej zruszanej ziemi i kamieni. Im jestem wyżej, tym robi się trudniej. Dochodzę w końcu do momentu kiedy nie mogę się dosłownie ruszyć, bo nieutwardzone podłoże ucieka mi spod nóg. Szybkie spojrzenie na moje dłonie – są całe uwalone ziemią, w jednym miejscu nawet puściła się krew, ale nie w głowie mi teraz przejmowanie się tym. Z całych sił zapieram się nogami w miękkim podłożu i prę do góry ile fabryka dała. Jak się zatrzymam, to zjadę, a że jest stromo, to zatrzymam się prawdopodobnie dopiero na dnie wąwozu. Wolałabym tego uniknąć więc staram się jak mogę ogarnąć sytuację. I udaje mi się. :) Po kilku wymagających minutach stoję na szczycie wzgórza.
Bryn i Ben pomagają reszcie grupy. Szyk się trochę rozluźnił co jest potencjalnie niebezpieczne przy tak niestabilnym zboczu. Chodzi o to, że kiedy podłoże zsuwa się spod nóg osoby wyżej, nabiera całkiem sporo szybkości aż dojdzie do osoby niżej. Chwila nieuwagi i można dostać kamieniem w głowę lub zaprószyć sobie oczy.
Zajmuje to chwilę, zanim cała grupa jest na wzgórzu. To było niełatwe podejście, ale w sumie całkiem mi się podobało. :D
Oszałamiająca różnorodność islandzkich krajobrazów na wyłączność
Widok ze wzgórza jest nieziemski. Szeroka, zielona dolina z meandrującą rzeką. I ten islandzki bezkres! Pogoda nadal nam sprzyja, jest ciepło i (jeszcze!) nie wieje. Jest poranek, piękne słońce i nie ma lepszej rzeczy, którą mogłabym teraz robić niż ten trekking. Cudnie jest po prostu.
Trekking pierw po zboczach doliny, a później po dnie doliny zajmuje trochę więcej niż godzinę. Potem, krajobraz zmienia się nie do poznania. Z delikatnej zieleni wkraczamy na brązowo szary bezkres. Gdzie nie spojrzę, niczym nieograniczona przestrzeń. I zaczyna się robić coraz głośniej…
Trekking w burzy piaskowej i to na Marsie! Kocham Islandię
To wiatr! Z każdym krokiem podmuchy wiatru robią się gwałtowniejsze. Piach sypie mi w oczy, dostaje się do nosa i do uszu. Ten sam piach, a właściwie pył wulkaniczny, będę wytrzepywać nawet po praniu po powrocie do Polski. Szybko zakładam okulary przeciwsłoneczne (przeciwpiaskowe tak w zasadzie) i zakrywam twarz pod nos chustą.
Wieje jak skurwysyn na sądzie ostatecznym. Czyli jak? Czyli tak, że muszę iść zgięta żeby utrzymać równowagę. Wieje tak, że nie słyszę co mówi koleżanka obok, bo w uszach mam tylko ryk wiatru. Wieje tak, że widzę jak obok nas przelatują kotły piachu. Czasem lecą obok, czasem trafiają w nas. Wieje tak, że jak się zatrzymuję, to zaczyna mnie cofać. Wieje tak, że nie jestem w stanie nakręcić prosto kilkusekundowego ujęcia, bo mi MACHA RĘKĄ!
I wiesz co? Nie wiem co jest nie tak z moim mózgiem, ale strasznie mi się ten kocioł podoba. :D Gdyby nie to, że piach wlatuje dosłownie wszędzie, szłabym z wystrzyżonymi zębami. Miałam nadzieję, że spotkam w końcu ten legendarny islandzki wiatr, no i się udało. :D Co więcej, krajobraz ZNOWU zaczyna się delikatnie zmieniać.
Z piaskowej pustyni robi się Mars. Szaro-żółty piach ma coraz więcej kamieni i głazów. Po kilkudziesięciu minutach idziemy przez las głazów, których największą zaletą jest to, że chociaż trochę osłaniają nas od wiatru. Za jednym z takich głazów mamy krótką przerwę na doładowanie baterii przed kolejnym odcinkiem.
Nieziemskich widoczków ciąg dalszy
To co następuje potem jest jeszcze piękniejsze od tego, co zostawiamy za sobą. Wychodzimy z huczącego korytarza wietrznego i wchodzimy ponownie w teren, gdzie króluje zieleń. Jak to jest w ogóle możliwe, żeby jeden kraj miał tyle rozmaitych krajobrazów nagromadzonych na tak niewielkim obszarze? Przed nami piętrzy się Hvannadalshnúkur – najwyższy szczyt Islandii i – co już dość normalne – lodowiec.
Tutaj już tak nie wieje i jesteśmy w stanie rozmawiać. Bryn mówi nam różne ciekawostki związane z przyrodą islandzką. Między innymi to, że krajobraz w parku Vatnajökull zmienia się z każdą erupcją wulkanu. Kilka lat temu, cały ten teren był CZARNY od popiołu wulkanicznego a przyroda powoli wypuszczała tutaj swoje mchy. To jest absolutnie fascynujące. Oprócz tego, Bryn ogarnia co możemy zjeść z rzeczy rosnących na Islandii. Nie ma ich za wiele, ale co chwilę zatrzymujemy się żeby zebrać garść borówek. ;-) Kiedy dochodzimy do malutkiego źródełka, Bryn zarządza przerwę. Trwa ona podejrzanie długo, dobre 15 minut co może oznaczać tylko jedno – kolejne czterdzieści minut będą ciężkie. Bryn całkiem mądrze ogarnia prowadzenie naszej grupy pod tym względem. Bez niepotrzebnego spinania i straszenia, po prostu robimy przerwy przed wymagającymi przeszkodami, a reszta już idzie gładko.
Nie myliłam się. Co nasz czeka teraz, to kolejne ostre podejście na kamienne wzgórze. Nie jest trudne techniczne, bo podłoże jest przyczepne, a kamienie dodatkowo ułatwiają wspinaczkę. Jedyny minus to wszechobecne sapanie. :P
Czarna, stroma plaża. Islandio, skąd Ty to wytrzasnęłaś?!
Obawiam się, że zrobi się tutaj nudno kiedy kolejny raz w tym poście napiszę, że to co widzimy ze wzgórza jest oszałamiająco piękne, ale co mogę niby na to poradzić, skoro taka prawda? Co zakręt lub podejście, to Islandia odkrywa przed nami jeszcze lepsze krajobrazy. Jestem po prostu w niebie!
Przed nami czerń kontrastująca z piaskowcem! Ogrom czarnej pustyni poprzetykanej skałami o żółto-brązowo-szarym zabarwieniu. Skały tak wielkie, że czuję jakbym wędrowała przez las. I ten czarny pył! Nigdy w życiu nie chodziłam po czymś takim. To jak delikatny piasek z niebiańskich plaż tylko że czarny! Mój mózg ma mindfucka, ale strasznie mi się tutaj podoba.
Mam ochotę skakać i się tarzać w tym pyle, ale trochę mi nie przystoi, nie? (Zrobię to kiedyś indziej :D) Każdy z nas jest tym czarnym ogromem podjaranay, bo rozbiegamy się z górki jak młode sarenki. Mi się nic nie dzieje, ale Rob i Leynn wpadają nagle po kolana. Jak to możliwe w ogóle? Niby jak plaża, a jednak pod nami są jakieś dziury. Bryn trochę się wkurza, bo w sumie on specjalnie po to idzie pierwszy, żeby sprawdzać i torować nam drogę, a nie po to, żebyśmy sobie hasali gdzie dusza zapragnie. Dostajemy coś na kształt mini zjebki, ale wszystko kulturalnie. Po prostu Bryn prosi, żeby jednak chodzić jego śladami, bo możemy sobie w innym wypadku zrobić krzywdę. Trochę szkoda, ale rację ma przecież.
Przechodzimy przez most ze śniegu nad huczącą rzeką!
Kolejnym wyzwaniem na naszej drodze jest rzeka lodowcowa, dość znana ze swego wartkiego nurtu Djupa. (nie, nie napiszę tego :D) Rzeka przez kolejne kilka kilometrów jest głęboka, usłana skałami. Nie ma opcji, żeby tutaj przechodzić przez nią wpław, bo byłoby to zbyt niebezpieczne. Już pomijam fakt, że rzeka płynie w kanionie, samo zejście byłoby karkołomne. Albo znajdziemy most ze śniegu, albo będziemy musieli zejść kilka kilometrów niżej gdzie nurt słabnie, a rzeka jest płytsza.
W końcu udaje nam się znaleźć coś, co wygląda jak most ze śniegu. Pytanie jest jedno – czy jest na tyle gruby, aby wytrzymać nasz ciężar? Bryn schodzi pierwszy, zaraz za nim Rob, który ma go asekurować. Bryn kijkiem sprawdza głębokość i strukturę śniegu. Wygląda dobrze, pomimo złowróżbnie wyglądającej rysy na środku. Decyzja Bryna – idziemy! Na moście może znajdować się tylko jedna osoba. Przyznaję bez bicia, że szybciej mi bije serce kiedy wchodzę na most, pode mną huczy rzeka, a przede mną jest ta nieszczęsna rysa. Nie waham się, nie zastanawiam, po prostu pewnym krokiem przechodzę przez most i.. gotowe! Kolejne osoby przechodzą i nikomu nic złego się nie dzieje.
Teraz już ostatnia prosta zanim dotrzemy do miejsca, gdzie się dzisiaj rozbijemy. Bryn przebąkiwał coś o niespodziance….
Takie rzeczy tylko w Vatnajökull – gorące źródło z widokiem na lodowiec na wyłączność
Niespodzianką jest gorące źródło! Kto by pomyślał, że trekking na Islandii będzie miał takie luksusy jak gorąca woda? :D Szybko ogarniamy obozowisko i idziemy do źródełka. Można nieźle wtopić, bo płyną tutaj dwie rzeczki. Ta szersza, bardziej wzburzona jest lodowata. Ta mniejsza, otoczona kamieniami, jest naszym gorącym źródełkiem. Woda ma jakieś 40 stopni i kiedy wchodzę do niej i zanurzam się po raz pierwszy, wszystko mnie PARZY! A najbardziej dłonie! Nie mogę utrzymać dłoni pod wodą dłużej niż dwie, maksymalnie trzy sekundy, bo czuję jakbym trzymała ręce w ogniu. Chyba były trochę odmrożone, skoro tak reagują. :P
Siedzimy wszyscy w naszym prywatnym, islandzkim jacuzzi i jest to kolejny świetny moment podczas tego trekkingu. To jest w ogóle bardzo dziwne, bo jest mi gorąco, a patrzę na lodowiec. :D Woda mnie wręcz parzy, a nad głową hula mi porywisty wiatr. Islandio, czy Tobie się coś nie poprzestawiało? :D
Kim robi dość hardkorową kąpiel, bo wskakuje do lodowatej rzeki na kilka sekund, po czym wraca do gorącego źródła. I tak kilka razy. Mimo, że podziwiam, to tego nie robię. Tyle się namarzłam przez poprzednie dni, że ani mi w głowie wychodzenie z tego gorącego basenu. Ograniczam się do wsadzenia do drugiej rzeki tylko stóp. I to tylko dlatego, ponieważ Andrea mówi, że to dobrze działa na krążenie. Jeśli to nieprawda, to mi nie mówcie. :P
Złota godzina – jeszcze jedna zaleta trekkingu na Islandii
Islandzkie lato w pełni jest wyjątkowo nie przez swoje temperatury, ale przez długość dnia. To będzie kolejny raz, kiedy będę zasypiać kiedy nadal jest jasno! Brałam czołówkę, a w ogóle jej nie używam. Po kolacji, kiedy słońce powolutku kieruje się na zachód, cienie wydłużają się do kilkunastu metrów. Nie widziałam jeszcze czegoś takiego i strasznie mi się to podoba! Robimy sobie z Andreą jaja skacząc do zdjęć cieni. Mimo, że jest już całkiem późno, całą nasza polanę oblewa złote światło.
Idę na samotny spacer na wzgórze ochraniające nas przed wiatrem. Czarne skały wulkaniczne leżą przysypane niezadeptanym popiołem wulkanicznym. Na szczycie wzgórza panuje idealna cisza. Nie ma tutaj żadnych ludzi oprócz mnie i to w promieniu kilku kilometrów. Ciszy nie zakłóca nawet szelest skrzydeł muchy, bo ich też tutaj nie ma. Z przodu, niemal na wyciągnięcie ręki, stoi Sidujökull, z prawej, Vatnajökull.
Może i to zabrzmi zbyt górnolotnie, ale nic mnie to nie obchodzi. Stojąc na tym wzgórzu i patrząc na lodowiec w tej aż surrealistycznej ciszy odczuwam pełnię szczęścia. Każdy element jest dokładnie tam, gdzie powinien być, a ja czuję, że w moim życiu w końcu panuje harmonia. Kolejny dzień bez internetu, bez telefonu, bez prysznica, za to w zgodzie z własnym ciałem i z naturą. Musiałabym napisać osobny wpis, żeby wymienić wszystkie zmiany i zalety takiego odcięcia i trekkingu z dala od wszystkiego.
Ten moment jest dla mnie taki ważny, bo ciężko na niego pracowałam przez ostatnie kilka miesięcy. Zmiany zaczęłam wprowadzać do swojego życia pod koniec lutego i nadal nie mogę uwierzyć jak inaczej teraz wszystko u mnie wygląda. To grubszy temat, który zostawiam na inny wpis. Teraz napiszę tylko, że stojąc na tym wzgórzu absolutnie sama czułam się po prostu zajebiście szczęśliwa.
Podobnie jak wczoraj, przed spaniem robię kilka serii przysiadów, żeby się rozgrzać. Wskakuję do śpiwora w wybornym humorze i przy zasypianiu znowu towarzyszy mi dźwięk potoku. Kolejny raz idę spać, kiedy na zewnątrz jeszcze jest jasno, czuję się jak jakiś człowiek pierwotny i wcale mi to nie przeszkadza. :)
Wpis powstał przy współpracy z Trek Iceland. :)
Pin this Post!