Jak to jest, że znalazłam okazję, żeby pojechać do Yozgatu, a nie byłam we Wrocławiu aż do poprzedniego weekendu?
Kuszona wizją świetnej zabawy w weekend we Wrocławiu w gronie bliskich znajomych we wrocławskich escape roomach, swoje zaniedbanie już naprawiłam i jestem pod ogromnym wrażeniem tego miasta. Stary rynek miał być ładny, ale nie spodziewałam się, że atmosfera dopisze tak bardzo i inne części miasta okażą się tak ciekawe i klimatyczne. Ale po kolei.
Poranne dramaty
W planowaniu wyjazdu na weekend do Wrocławia trochę zgubiła mnie chciwość – chciałam jak najbardziej oszczędzić na przejazdach, żeby to co zostanie wydać na wrocławską kawę. Tak oto w sobotę o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie 3:30, klnąc jak szewc, wywlekłam się z ciepłego łóżka i strącając co się tylko da, robiąc przy tym nieziemski huk, włączyłam lampkę i wyłączyłam budzik.
Kiedy jestem tak niewyspana, że aż pieką mnie oczy, jestem nieznośna i nieobliczalna. Kanty ścian wchodzą mi w drogę, nierówne drzwi łapią za szlafrok, płytki rosną tak gęsto, że się o nie potykam. Innymi słowy dramat x500. Wojtek schodzi mi wtedy z drogi jak tylko może, ale przed takim żywiołem ciężko się ukryć.
Kollektives Zurücklehnen i komfortowy Polski Bus
O 4:30 zamieniliśmy się na 10 minut w burżuje i podjechaliśmy pod chlebak (znany również jako poznański dworzec główny) taksówką. Na dworcu czekał już czerwony, znany wszystkim bus.
Głęboki wdech i wchodzimy. Jeśli jeździsz czasem polskim busem to na pewno znasz ten mikroklimat, obecny szczególnie w godzinach porannych: wystające gdzieniegdzie stopy w zsuniętych skarpetach, powywijane kolana, ciała rozwleczone na dwóch siedzeniach, siaty, plecaki, otwarte usta z ociekającą z boku śliną, czerwone, mrugające oczy. I zapach tak gęsty, że musisz sobie dłońmi torować drogę.
Tak to mniej więcej wyglądało. Dowlekliśmy się do wolnych miejsc. Usiadłam przypadkiem przy grupce młodych Niemców (Niemców dwóch i jedna Niemka). W busie miejsca jak na lekarstwo, więc lekko odchyliłam swoje oparcie, ale leżanki z tego nie było. Ledwo moje siedzenie znieruchomiało a usłyszałam głośne westchnienie i obrażone „Danke schön”. Pal sześć, myślę sobie, chcę iść spać, może niezadowolony samiec siedzący za mną się do nowego stanu rzeczy przyzwyczai.
Jakże się myliłam. Od delikatnego drapania po całkiem konkretne szarpanie, sytuacja ewoluowała w totalny absurd. Dwóch Niemców i Niemka (o 5 rano!) zaczęli głośno nabijać się z wszystkich innych pasażerów naiwnie myśląc, że nikt oprócz nich nie mówi po niemiecku. Zonk – akurat ja mówię. Obiektem ich żartów i głębokiej pogardy był fakt, że większość (dobra, wszyscy) pasażerowie rozłożyli siedzenia. W końcu to takie dziwne jak się jedzie z Warszawy do Pragi PRZEZ NOC, c’ nie? Po co spać? Fenomen ten ochrzcili nazwą roboczą „kollektives Zurücklehnen” czyli dosłownie „zbiorowe rozkładactwo”. Najbardziej wkurzyło mnie to, że narzekając na innych pasażerów, sami zachowywali się niestosownie (strasznie, ale to strasznie głośno).
Wychodzi ze mnie trochę złość z dwóch powodów. Po pierwsze, bo NIE ZAREAGOWAŁAM. Ty byś zareagowała? Nie wiem, trochę miałam nadzieję, że szybko skończą (zajęło im 20 minut), trochę nie chciałam robić sceny przed innymi pasażerami, ale teraz sobie myślę, że mogłam im coś powiedzieć. Po drugie, zawsze denerwują mnie sytuacje, kiedy ktoś zachowuje się jak idiota w miejscach publicznych i nie zastanowi się, czy to co robi komuś nie przeszkadza (hałas, zapachy, kiepskie słuchawki z których ucieka muza). A oni się właśnie tak zachowywali.
Przecierpiawszy trzy godziny w absolutnym zaduchu i ciasnocie, w okolicach ósmej zatrzymaliśmy się przy ulicy Joannitów niedaleko dworca pkp. Pogoda, jak na zamówienie – ani pół chmurki, delikatny wietrzyk, pełne słońce. To będzie dobry weekend, pomyślałam.
Zostawiwszy rzeczy w mieszkaniu Kingi, poczłapaliśmy wolno w stronę starego miasta w poszukiwaniu śniadania. Co mrugnę, to widzę albo rzekę, albo mural, albo rowery. Im dalej w Wrocław, tym bardziej mi się podoba.
Weekend we Wrocławiu: przyjemność nr 1 – śniadanie na starym mieście
Czy jest coś lepszego niż leniwe śniadanie pod chmurką? Tak, leniwe śniadanie pod chmurką kiedy jest weekend i jestem we Wrocławiu. Na śniadanie zatrzymaliśmy się w jednej z niewielu już otwartych restauracji Le Chef na Więziennej 31. Ja zamówiłam jajko w chlebie, Wojtek chciał oszukać system i zaspokoić swój niekończący się głód i zamówił angielskie śniadanie licząc na porcję co najmniej tak dużą jak w Składzie Chleba i Wina na Podgórnej w Poznaniu, tym bardziej, że cena 18 zł na to by wskazywała. Jakże się biedak rozczarował, kiedy dostał jedną kiełbaskę, jedną pieczarkę, jeden plaster pomidora i jeden plaster boczku! My dostaliśmy coś co wyglądało jak pół bochenka chleba Baltonowskiego z wydrążoną dziurą, w której na szpinaku, boczku, pomidorach siedziało sobie jajo. Wojtek do dziś nie może się z tą niesprawiedliwością pogodzić.
Z odpowiednim stężeniem kofeiny we krwi ruszyliśmy w stronę Ostrowa Tumskiego. Blisko było, ale droga rozciągnęła nam się do dobrych 90 minut, ponieważ przypadkiem trafiliśmy na jakieś biotechnologiczne dni organizowane przez studentów Uniwersytetu Wrocławskiego. Skuszeni wizją wygrania kubków (kto by nie chciał kubka? Wszyscy zawsze chcą kubki.), spędziliśmy godzinę oglądając meszki pod mikroskopem, sprawdzając kwasowość różnych owoców, nawijając DNA na wykałaczkę i pompując balony sodą oczyszczoną.
Weekend we Wrocławiu: przyjemność nr 2 – panorama Wrocławia z Archikatedry św. Jana Chrzciciela
Weekend we Wrocławiu nie byłby taki udany, gdyby nie ta drobna przyjemność. W miastach zawsze szukam punktów widokowych. Będąc w pobliżu Archikatedry św. Jana Chrzciciela nie mogliśmy odmówić sobie wjazdu na wieżę żeby zobaczyć panoramę miasta. To jest dokładnie to, czego tak bardzo brakuje mi w Poznaniu. Mamy Ostrów Tumski, mamy katedrę, mamy nawet ZAMEK, Okrąglak, a nawet alfy, a punktów widokowych z niezrozumiałych dla mnie przyczyn – brak. Panoramę Poznania podziwiam jedynie z biura. Wystarczy jednak, że zmienię pracę i się skończy chojrakowanie, dlatego zdecydowanie wolałabym, żeby w mieście po prostu był jakikolwiek dostępny i otwarty punkt widokowy. Przyjemność podziwiania panoramy Wrocławia z archikatedry kosztuje jedynie 5 zł i po wąskich, krętych schodkach, które UWIELBIAM, idzie się zdecydowanie zbyt krótko. Na wieżę zabiera nas winda.
Weekend we Wrocławiu: przyjemność nr 3 – escape room pierwszy
Po widoczkach czas na wyzwanie. W końcu głownie po to przyjechaliśmy na weekend do Wrocławia 0- escape roomy! Idziemy więc na plac Legionów 10/4 żeby oddać się naszej guilty pleasure czyli grze w escape roomie. Z zewnątrz nic specjalnego, ot blok z wielkiej płyty. Za to w środku! Wybraliśmy pokój o nazwie „Iluzje”, który miał być bardziej umysłowy niż demolkowy. Niepotrzebnie posłuchaliśmy rady pani wprowadzającej, bo grając myślicieli utknęliśmy i nie mogliśmy znaleźć klucza schowanego w typowo escapowy sposób. Spoilować więcej nie będę gdyby ktoś tam jednak chciał iść. Mimo, że koniec końców z pokoju nie wyszliśmy, całkiem mi się w nim podobało. Klimat nieziemsko dobry i muzyczka sącząca się z głośników idealnie podbijała atmosferę.
Te zagadki tak nas wymęczyły, że musieliśmy coś zjeść. Pamiętaliśmy, że gdzieś mignęła nam knajpa „U Gruzina” i to do niej poszliśmy. Gdyby ktoś chciał, to podaję adres: Curie-Skłodowskiej 5. Knajpka niewielka, ot kilka stolików, nawet alkoholu nie sprzedają, za to jedzenie bardzo smaczne i o dziwo, takie jak pamiętałam z Gruzji. Pomimo diety, nie mogłam się powstrzymać i zamówiłam sobie chaczapuri adżarskie. Dwa miesiące zdrowej diety i ćwiczeń coś dały, bo w połowie dania oczy chciały dalej a brzuch zdecydowanie odmówił. (Możesz zapytać, co za dieta, co za ćwiczenia? Otóż przygotowuję się do czegoś wspaniałego ale hardkorowego gdzie kilka swoich granic będę musiała mocno przesunąć, niedługo zrobię z tym coming out!).
Weekend we Wrocławiu: przyjemność nr 4 – złota godzina na ulicy Bogusławskiego
Po jedzeniu chce się pić (piwa), ale akurat zbliżał się wieczór, a my chcieliśmy jeszcze wjechać na Sky Tower na zachód słońca. Zamiast siedzieć do góry brzuchami i pomagać sobie w trawieniu przez przyjmowanie drożdży piwnych, pędziliśmy pod najwyższy budynek Wrocławia, który idealnie pasuje do najwyższego pomnika w Rzeszowie. Pędząc tak przez skąpany w złotym słońcu Wrocław prawie się rozpłakałam, że nie mogę przedłużyć złotej godziny na kolejne pięć. Tyle zdjęć do zrobienia, a tu jak na złość trzeba gdzieś iść! Całe jednak szczęście, że gdzieś szliśmy, bo tak trafiliśmy na absolutnie fenomenalne miejsce, które skojarzyło mi się trochę z klimatem londyńskiego Shoreditch.
Ulica Bogusławska, nasyp kolejowy, a pod nasypem puby, knajpy, kebabownie, sklepy zielarskie i sex shopy. I mnóstwo ludzi! Część w pubach, część na stoliczkach wystawionych na chodnik, część na krawężnikach lub po prostu na asfalcie. Muzyka, złota godzina, barwni ludzie i jestem w niebie. Nawet nie muszę zamykać oczu, żeby się tam przenieść. Bez gadania wszyscy wiedzieliśmy, że wrócimy tam potem na piwo.
Kiedy doszliśmy do Sky Tower (fun fact: teren przy Sky Tower jest niezagospodarowany, czyli do fancy wieżowca idziesz przez udeptaną ziemię i chwasty), zziajani i żądni zachodu słońca, okazało się, że miejsc już… NIE MA. Tak, tak, zachody ze Sky Tower są reglamentowane. Bileciki w cenie 15 zł trzeba zakupić wcześniej na konkretną godzinę jeżeli chce się dostąpić zaszczytu stąpania po najwyżej położonym piętrze w Polsce.
Trochę rozczarowani poszliśmy pocieszyć się piwem w pubie, w którym były huśtawki. Pub zwie się Wytwórnia i stoi na Bogusławskiego 55. Najlepsze było kiedy pociągi jechały po nasypie i ściany aż drżały. Za pierwszym razem pomyślałam, że sufit się wali.
Weekend we Wrocławiu: przyjemność nr 5 – escape room drugi
Na niedzielę plan był mniej napięty. Zaczęliśmy standardowo od śniadania, tym razem na starym rynku. I już o 12 staliśmy zamknięci w kolejnym escapie roomie. Tym razem padło na pokój Schizofrenium na Kazimierza Wielkiego 67 (Trapped). Powiem tak: liczyłam, że będzie większa groza, za to na ilości i trudności zagadek się nie zawiodłam – było się nad czym głowić. Według tego co pan mówił, wychodzi z tego pokoju jedynie 30%. My wyszliśmy. Przed czasem.
Tradycyjnie, po escapie roomie czas na obiad i tym razem padło na polecany mi wcześniej przez znajomych blogerów food truck Pasibus stacjonujący przy Powstańców Śląskich 5. Burgery smaczne, aczkolwiek pozostanę wierna poznańskiej Świętej Krowie. Obok Pasibusa można było także kupić lody, ale samo czekanie zajęło 15 minut a kolejka posunęła się o jedną osobę, więc sobie odpuściliśmy. Potem już tylko spacer po bagaże i busem na dworzec. No tak, przyznaję się, wolałam zapłacić więcej za pociąg niż tłuc się polskim busem. Starość czy oni naprawdę obniżyli standard?
Podsumowując, niby tylko weekend, a Wrocław skradł mi serce tak, że bardziej nie można. Stare miasto urzekło mnie szturmem, a miejsca które nie były ładne, były ciekawe. Podoba mi się ilość placy, ławeczek i miejsc, gdzie można po prostu posiedzieć bez konieczności zamawiania czegoś do picia czy jedzenia. Totalnie ujęła mnie też mieszanka architektoniczna. Z jednej strony stare kamienice, z drugiej blogi z lat sześćdziesiątych. A kawałek dalej wieżowiec glass and steal. Będę Mogłabym tam mieszkać.
Wróciłam do Poznania i znajoma podjęła próbę nakarmienia mnie dość negatywnymi wrażeniami z Wrocławia, w sumie nie wiem po co, może żeby ostudzić mój entuzjazm. Dlatego jestem ciekawa Twojej opinii o tym mieście – byłaś, podobało się? nie podobało się? jak tak to co? A jeśli mieszkasz we Wrocławiu to już się kurcze blade odezwij. :) Jak się tam żyje?